Przypowieści, z którymi mam trudności, czyli ciężkie talenty
już na wczesnym etapie kariery miałem trudność z przypowieściami. To mi zostało i dlatego z biblijnymi też miewam kłopoty. Podobnie jest z tą o talentach, ale nie o umiejętnościach i zdolnościach.
Zacznę od pieca. Zdziwiłbym się, gdyby akurat to zdziwiło moich Czytelników. Ale za to nie zacznę od Borysia, to już bardziej dziwne.
Doktor Kalinowski, mój psychiatryczny mistrz i pierwszy ordynator, był człowiekiem niezwykłym, ale nie bardzo komunikatywnym. Pamiętam, że pewnego roku wszyscy lekarze mieli wątpliwości co do tego, czy mają przyjść do pracy w piątek, 2 maja. No bo tak by wychodziło, że lepiej byłoby nie przyjść…
Nikt jednak nie wiedział, jak to ma ostatecznie być. W związku z tym wszyscy cały dzień chodzili za doktorem Kalinowskim i nudzili o tego drugiego maja. A on nic. Patrzył gdzieś w dal pustym wzrokiem i nic. Dopiero podczas odprawy nagle się ożywił:
- Coś państwu powiem. Mój kolega miał kiedyś teścia - tu zawiesił głos, a napięcie, już przedtem znaczne, jeszcze wzrosło – i ten teść, proszę państwa, zawsze chciał iść na mecz. Na piłkarski mecz, żeby było jasne.
Tu ordynator skończył i najwyraźniej zbierał się do wyjścia.
- No ale jak to panie doktorze? O co chodzi z tym teściem?
- No zawsze chciał. A nie poszedł nigdy.
Tu dr Kalinowski opuścił gabinet lekarski pozostawiając całkowicie zdetonowanych kolegów.
- Czyli co? Może Łukasz się dowie o co chodziło?
Jako jedyny byłem wówczas na ty z ordynatorem i mogłem, zachowując pewną ostrożność, zapytać o co mu właściwie chodzi?
- Oni naprawdę nie zrozumieli? - zdumiał się nasz szef, – Przecież ja do nich mówię w przypowieściach...
- No dobra, ale wyjaśnij mi może tę przypowieść…
- A co tu wyjaśniać? Teść kolegi chciał iść na mecz, tak?
- Tak powiedziałeś.
- A poszedł?
- No nie.
- A jak myślisz, oni chcą przyjść drugiego do pracy?
- Raczej nie.
- No właśnie, a będą musieli. I tyle. Przypowieści, przypowieści…
Tak więc już na wczesnym etapie kariery psychiatrycznej miałem trudność z przypowieściami. To mi zostało i dlatego z biblijnymi też miewam kłopoty. Przypuszczam, że to będzie nowa seria. Pierwszy odcinek co prawda niemal już przegadałem.
Przypowieść o talentach zawsze sprawiała mi problem. Stosunkowo wcześnie, chyba jeszcze w szkole średniej, zorientowałem się, że talent w tej przypowieści nie oznacza umiejętności czy też zdolności (w każdym razie nie oznacza w wersji podstawowej, bo w interpretacjach to różnie) tylko „dużą sumę pieniędzy”.
Znacznie później jednak uświadomiłem sobie, że wcale nie chodzi o pieniądze, które są rzeczą zupełnie umowną, ale o konkretną masę kruszcu – złota czy srebra, które można wymienić na pieniądze, ale które same w sobie pieniędzmi nie są.
A już zupełnie ostatnio uświadomił mi Robert Barron, że taka masa to waży! Całkiem jak w moim felietonie o masie, która waży (choć to było na temat odchudzania, ale akurat ten wątek wspólny).
Jeśli więc mamy gościa, który dostał pięć talentów, a on coś z nimi robi – to przede wszystkim musi je nosić (żeby coś zrobić trzeba nosić). Nosić, przenosić, zmieniać ich miejsce pobytu. Męczyć się przy tym coraz bardziej, jeśli zdobędzie ich więcej. Coraz bardziej, a nie coraz mniej.
A jeśli ktoś zakopuje talent, to nie chodzi o to, że był ostrożny, ale o to, że nosić mu się nie chciało. Nie miał na plecach ciężaru.
Pisze biskup Barron, a nie mam powodu, żeby nie wierzyć, że kabod Jahwe, czyli gloria lub doxa (to po grecku, miałem taki zegarek i nie wiedziałem.. Co więcej – dr Kalinowski powiedział kiedyś, że prawdziwy lekarz „musi mieć taki zegarek”. Przypadek? Nie sądzę..), a więc chwała Boga, ma swój źródłosłów w słowie „ciężar” – gravitas. Czyli wielka chwała to przede wszystkim wielki ciężar.
Tak więc człowiek, który ma pięć talentów i pomnaża je, wcale nie ma bardzo fajnie, ma za to jeszcze bardziej ciężko. A człowiek, który swój talent zakopuje wcale nie jest biednym gościem, który nie umie inwestować, tylko człowiekiem, który nie chce ponosić ciężaru.
Jeśli więc temu kto ma, będzie dodane – to będzie miał jeszcze ciężej, a nie jeszcze lepiej! Doda się mu na plecy, a nie do kieszeni. Ludzie z tej przypowieści nie mają nieważkich kart kredytowych, tylko bardzo ciężki metal. To jest wielka różnica.
Miałem w swoim życiu okresy, założę się, że każdy miał takie, kiedy pracowałem coraz więcej, miałem przekonanie, że to co robię jest dobre i jest dobrze robione, i oczekiwałem, że będzie mi coraz lżej. Myślałem, że sprawy się ułożą, bo zasługuję na to. I byłem bardzo, bardzo rozczarowany – bo ciężar narastał, a sprawy układały się wbrew mojej myśli.
Ale miałem też okresy, pewnie każdy ma, kiedy nie przykładałem się zbytnio. A mimo to było lekko. Całkiem lekko. No, może tylko ta ziemia na rękach. Jakbym coś zakopał. Ale przecież gdzie tam. Gdzie by tam psychiatra rękami kopał. Łopatkę bym jakąś kupił czy coś…
Jeśli jeszcze kiedyś pomyślę, że coś tu było niesprawiedliwie z tymi talentami, to postaram się pamiętać, że ta niesprawiedliwość mogła dotyczyć tylko gości z pięcioma i trzema, a nie tego, który zakopał i nie nosił.
Tyle, że to w ogóle nie jest historia o sprawiedliwości. Albo inaczej – sprawiedliwość nie oznacza, że wszyscy mają tyle samo.
A na zdjęciu Boryś dokonuje wyboru drogi, jedna z nich jest wąska i kręta. A druga? Chyba błotnista. Boryś ani w ząb nie rozumie przypowieści i wątpi w ich sens. Taki to pies.
Łukasz Święcicki
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!