TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 03 Maja 2025, 19:56
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Istota spowiedzi

Istota spowiedzi

Ekspert wypowiadający się w tym tekście już nie żyje. Marysia, moja siostra, zmarła już ponad dwa lata temu. Była osobą z zespołem Downa. Ostatnio moja mama przypomniała mi historię Marysi na temat spowiedzi.

Marysia była osobą religijną. Religia miała dla niej znaczenie. Mama miała jednak czasem wątpliwości, czy Marysia dobrze wszystko rozumie. Marysia świetnie wszystko rozumiała, ale ukrywała to, ze względu na szczególne
poczucie humoru, a może z jakiegoś innego powodu? Pewnego dnia mama postanowiła spytać Marysię o spowiedź. 

Mama: Marysiu, czy ty byłaś u spowiedzi?
Marysia: Tak, kochanie ty moje (tak zwykle mówiła do mamy). 
M.: I jak było?
Mary: Bardzo dobrze, kochanie (Marysia zwykle zgrabnie unikała odpowiadania wprost.)
M.: Ale jak się spowiadałaś?
Mary: Normalnie, kochanie (Idzie w zaparte. To była jej specjalność.)
M.: Czyli jak?
Mary: Pogłaskałam księdza po głowie.
M.: I to wszystko?
Mary: Nie, kochanie. (I milczy jak zaklęta). 
M.: To co jeszcze?
Mary: Powiedziałam, że będę się modlić za niego… 
M.: A grzechy? Mówiłaś o grzechach?
Mary: Ale o takich rzeczach się nie mówi, kochanie… 
M.: No ja na przykład mówię, że krzyczałam na męża. 
Mary: Ale ja nie mam męża, kochanie… 

Pogłaskała i powiedziała, że będzie się modlić. Wiem, że nie na tym polega spowiedź, ale czasem to tylko możemy dla siebie zrobić. Czy też aż to? To jest przecież wyznanie grzechów grzesznikowi przez grzesznika. A w przypadku osób z zespołem Downa to jednak raczej przez mniejszego grzesznika większemu. Z całym szacunkiem, z całym głaskaniem, z całą modlitwą. Marysia Święcicka jako ona.

22 stycznia 2020 roku zmarła moja najmłodsza siostra Marysia. Kiedy przyszła na świat miałem już lat 15 i w związku z jej narodzeniem, w bardzo dramatycznych okolicznościach, napisałem, prawdopodobnie z wrażenia, swój pierwszy tekst o cechach felietonu, który zamieściłem w piśmie szkolnym. Tekst był niezwykle dobrze przyjęty, co było dla mnie wówczas prawdziwym zaskoczeniem, ponieważ nie miałem pojęcia, że umiem pisać prozą. Przez następne 43 lata Marysia była bardzo obecna w moim życiu, także w moich tekstach. Wielokrotnie pisałem i mówiłem o tym, że z jednej strony uważam za niezrozumiałe barbarzyństwo wszelkie koncepcje aborcji eugenicznej – pominąwszy różne emocje - nie widzę po prostu żadnego logicznego uzasadnienia, aby decydować o tym, czy ktoś powinien żyć, biorąc pod uwagę układ jego chromosomów. To znaczy oczywiście można podejmować takie decyzje, ale nie wolno się łudzić co do tego, że nie są one czysto arbitralne i mogą równie dobrze objąć zestaw dowolnych innych cech, jak choćby kolor lub brak włosów.

Z drugiej jednak strony sprzeciwiam się również kategorycznie wszelkim próbom rozumowania typu: „dzieci z zespołem Downa są miłe, ciepłe, kochane, wszystkich kochają” i w domyśle „właśnie dlatego zasługują na to, żeby ich nie zabijać”. Przy pozorach miłości do osób z zespołem Downa jest to sposób myślenia, który określiłbym jako podły, choć mam wrażenie, że często całkiem nieumyślnie podły. Mówiący w ten sposób ludzie czują się pewnie szlachetni, ale powinni sobie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie – czy naprawdę chcieliby, żeby ktoś zastosował ten sposób myślenia w stosunku do nich? Czy rzeczywiście ktokolwiek każe tzw. osobom zdrowym spełniać wygórowane normy moralne („kochać wszystkich” to postulat znany, ale przecież maksymalnie trudny do spełnienia!) po to, żebyśmy zostali uznani za „zasługujących na życie”? To znaczy, że my nie musimy, ale osoby z zespołem Downa muszą? Nie chodzi mi do końca o to, jakie naprawdę są osoby z zespołem Downa, ale raczej o to, jakie zdaniem wielu osób powinny one być. Całkiem możliwe, że są to osoby bardziej przejawiające miłość, czy nawet bardziej do niej zdolne, choć przecież miarą miłości nie jest głaskanie ludzi po buziach i mówienie „kocham cię”, ale nawet jeśli rzeczywiście są, to upieram się przy tym, że wcale nie muszą. To znaczy nie muszą ani trochę bardziej niż wszyscy inni. Po prostu nie muszą niczego udowadniać. Trzecia myśl jest najtrudniejsza do udowodnienia i w ogóle trochę psuje symetrię wywodu: mam jakieś podejrzenie, że osoby z zespołem Downa są w jakiś sposób wyjątkowe, choć to wcale nie musi polegać na zagłaskiwaniu bliźnich na śmierć. A na czym? Nie wiem. Przypominają mi się różne sceny z życia Marysi.

Marysia Święcicka, a czasem też Święcicka Marysia, jak lubiła i miała zwyczaj się przedstawiać, nigdy nie pozwalała się nazywać Marią. Miało to jakiś związek z tym, że mawiała o sobie, że „jest młoda jak jagoda i nigdy nie umrze”. Jako młoda osoba prawdopodobnie musiała być Marysią, taki był jej wybór. Miała też zawsze jasno zaplanowaną przyszłość – miała rozpocząć karierę piosenkarki i traktowała tę sprawę poważnie, absolutnie nie znosiła żartów na temat. Marysia, jak już wspomniałem, miała trochę za dużo chromosomów. Ale to zależy od punktu widzenia. Z jej punktu widzenia to my mieliśmy za mało. A czy nie zdarza się, że mamy za mało? No przecież się zdarza. Więc to był dobry punkt widzenia. Z pewnością miała z chromosomami inaczej niż większość ludzi, ale z całą pewnością całe te chromosomalne historie nie stanowiły o niej. Bo ona była osobą pełną. 

Marysia była bardzo asertywna i przekonana co do swojej wartości. Nigdy nawet nie próbowała się ścigać, bo nigdy nie przyszło by jej do głowy, że powinna to robić! Podczas sprawy spadkowej po śmierci naszego taty, sędzina wielokrotnie używała zwrotu: „pani Maria jako osoba upośledzona”. Marysia słuchała tego bardzo spokojnie, mogło się wydawać, że nie słyszy „zaczepki”, ale wreszcie przerwała wysokiemu sądowi (a był to przykład sądu bardzo wysokiego…) i zapytała, jak to ona, „a ty kochanie jak masz na imię”. „Małgorzata” – odparła pani sędzia cokolwiek nadąsana i niewątpliwie zaskoczona. Wtedy Marysia niespodziewanie podeszła do stołu sędziowskiego, pogłaskała sędzinę po głowie i powiedziała „oj Małgosiu, jakie ty głupstwa gadasz. Ja nie jestem żadna osoba upośledzona, tylko normalna dziewczynka Marysia”. No i co? Ja bym tak nie potrafił. A wy? Sąd nie poradził sobie z sytuacją, poczuł się urażony i całą sprawę odroczył, przez co zmarnowaliśmy dodatkowych kilka miesięcy. Ale my, jej bracia, byliśmy z Maryśki jednoznacznie i bardzo dumni. Dała czadu w swoim stylu, ta runda była dla niej!

Oczywiście, przy całym moim marudzeniu, Marysia umiała okazywać miłość jak mało kto. Jedno z ostatnich wspomnień – stałem nad jej łóżkiem w szpitalu, cztery dni przed jej śmiercią, kiedy z trudem już mówiła, i pewnie wyglądałem na przygnębionego, bo Marysia nagle bardzo zdecydowanie, powiedziała „bródka!”. Zrozumiałem. Pochyliłem się nad nią, a ona zaczęła mnie głaskać po brodzie. Taki nasz osobisty gest od lat. Czyli mimo całego bólu, a wiem, że był naprawdę wielki – myślała przecież o mnie. Myślała też o wielu innych osobach, pytała o ich zdrowie, o to jak sobie radzą. Już na łożu śmierci – choć bardzo do niej to dziwne określenie „łoże” nie pasuje. Bo Marysia była bardzo niepatetyczna i jakoś nawet niesentymentalna. Kiedy kilka lat temu, po pierwszym udarze, leżała w I Klinice Neurologicznej Instytutu, bardzo pomagała różnym paniom ze swojej sali. To zresztą typowe dla Marysi – zawsze się takimi rzeczami zajmowała, proste gesty, prosta pomoc, ale konsekwentnie, stale, jakby bez zmęczenia. Podczas mojej wizyty jedna z pań zaczęła wychwalać Marysię bez umiaru, mówiąc „a ileż to miłości w tej Marysi” itd. Marysia słuchała tego z prawdziwym niesmakiem i po chwili przerwała stanowczo mówiąc „a idź ty z tymi miłościami!”. Dla mnie to postawa prawdziwie godna szacunku i może motto dla wielu z nas „a idźcie wy z tymi miłościami” – i może coś zróbcie bardziej, a powiedzcie mniej – tak mówiła Marysia. I to jest mądre. 

Marysia była silna. Bardzo silna. Nad grobem naszego taty mówiła do mamy „tylko się nie martw laleczko”, a potem „przecież możemy mieć innego tatulka”. Z pewnością nie dlatego, że już zapomniała o tacie, czy nie kochała go. Kochała go bardzo mocno, ale w tym momencie pocieszenie mamy było ważniejsze i ze względu na „laleczkę” Marysia była w stanie zrezygnować z mówienia o miłości. Bo mówienie nie jest zbyt ważne – Marysia to wiedziała. Siła to robienie miłości, a nie mówienie o niej.

Mógłbym jeszcze bardzo długo, ale wiem, że nie byłaby zadowolona, gdybym mówił zbyt długo. Ciekawe, że chyba każdy z nas, jej braci, nazywał ją inaczej. Ja zawsze mówiłem Marysia, Wojtek mówił Mery, Maciek – Mańka. A Kuba - sam nie wiem jak. Po przeczytaniu tego tekstu Wojtek złożył zresztą protest – podobno nigdy w życiu nie powiedział na Marysię Mery! Bardzo to dziwne, bo ja bym przysiągł, że słyszałem jak mówił… Ale nie mam pojęciaj co to właściwie znaczy. Mam przeczucie, że po prostu Marysia była dla każdego z nas pełną osobą, więc odbieraliśmy Ją inaczej, zupełnie pozbawieni dawnowskiego stereotypu. 

Mańka, Mańka – ty byś jedna wiedziała, jak zakończyć te wspomnienia, żeby nie było jakichś wzniosłych bzdur. Jak zawsze mówiłaś „a idź ty!” albo „a ja tam nie wiem o co ci chodzi”. Nie zdawałem sobie sprawy, w jak dużym stopniu ukształtowało mnie to, że byłem bratem Marysi. Nie ona moją siostrą, tylko ja jej bratem. I choć ona była tym punktem nieruchomym, pozornie zatrzymanym w miejscu, a ja tym niby człowiekiem sukcesu, w wiecznym ruchu i ciągle zajętym, to tak naprawdę ona często była na mecie znacznie wcześniej niż ja potrafiłem sobie tę metę wyobrazić. ■

Tekst Łukasz Święcicki
Zdjęcie: Archiwum prywatne autora

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!