TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 21:36
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Zabrać plecak i iść

Zabrać plecak i iść?

Ruszyć w drogę to nie jest wcale taka prosta rzecz. Można wyjechać na wczasy, w odwiedziny do znajomych... ale to nie to samo. Prawdziwie wyruszyć w drogę, to opuścić swój dom, przyzwyczajenia, udogodnienia. Z pokorą przyjąć wszystko, co droga ze sobą niesie. To, co daje, ale jednocześnie to, czego w zamian żąda. Otworzyć się na zmiany, które chce wprowadzić w uporządkowane życie. Zaufać jej. Nawet wbrew logice. ?


Wyruszyć w drogę to zgodzić się na wyrzeczenia, trudności, załamania, ból, na zwątpienia i łzy. Te płynące z ciężaru plecaka i otarć na stopach oraz te, które wydobywają na wierzch dawno ukryte w sercu zranienia. Wyruszyć w drogę, to odkrywać od początku dobrze znaną rzeczywistość. Niczym nowo narodzony poznawać świat. Pozwolić, by dotarł on do świadomości znacznie głębiej i wyraźniej niż dotychczas. Docenić samotność i nie bać się jej. Zaakceptować myśli, które wtedy przepływają przez głowę. Zaakceptować samego siebie. Wyruszyć w drogę to otworzyć się na drugiego człowieka. Jeść przy jednym stole z zupełnie sobie nieznanymi ludźmi, ale jednocześnie tak bliskimi. Rozmawiać bez maski i udawania. Uśmiechnąć się po prostu do nich sercem. Wyruszyć w drogę to wreszcie otworzyć się na samego Boga. Niezależnie od tego, czy jest się głęboko wierzącym, czy może w codziennej bieganinie gdzieś się Go zgubiło. Nie trzeba się nawet specjalnie starać. On sam przyjdzie w drodze.
Wystarczy zabrać plecak i iść. Ale jeśli głęboko w sercu nie zapragnie się tego wszystkiego, nie zaakceptuje trudności, zmian i nie zgodzi się, by to sam szlak prowadził naprzód, to nie wyruszy się w drogę. Wtedy najwyżej pojechać można na wycieczkę.

W stronę Camino
Siedzieliśmy w katedrze w Sewilli. Największy gotycki kościół świata wypełniała poświata wschodzącego słońca. Tłum turystów jeszcze nie zdążył zawładnąć średniowiecznymi murami. Cisza. Tylko parę minut dzieliło nas od pierwszych kroków na Drodze św. Jakuba. Gdzieś, ponad tysiąc kilometrów przed nami majaczył cel. Santiago de Compostela. Mieszanka podekscytowania i obaw, czy damy radę.
Zbyt dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie to Droga Francuska – najprostsza i najpopularniejsza z tras. Z każdym kolejnym krokiem Via de la Plata dawała nam się we znaki. Pięćdziesięciostopniowy upał, brak wody, obskurne schroniska, a nade wszystko brak pielgrzymów na szlaku sprawiały, że coraz częściej dopadały nas niechęć i rozczarowanie. Wiedzieliśmy jednak, że bezgraniczne zaufanie św. Jakubowi przyniesie owoce, których nie otrzymamy na żadnym innym szlaku.  
Mijały kolejne kilometry. Zostawialiśmy za sobą wsie, miasta i rozwiewane szybko przez wiatr ślady na piaszczystych drogach. Żar lał się z nieba, a porosłe zeschłą trawą hiszpańskie równiny nie oferowały nawet skrawka cienia. Ciężko było złapać oddech w rozgrzanym powietrzu. Krople potu zmieszane z unoszącym się pyłem wpadały do oczu. Szelki plecaka wpijały się w zgięty zmęczeniem kark. Otarcia na stopach przeradzały się w otwarte rany, a tępy ból nóg nie dawał o sobie zapomnieć nawet na chwilę.


Serce wędrowca
Jaki to ma sens? Po co znowu idziemy? Wiersz, który często usłyszeć można na szlaku odpowiada, że tylko Ten na wysokości wie, jaka siła przyciąga pielgrzymów i co ma być celem dla każdego z nich. A przecież jeśli On to wie, to żadna łza, kropla potu, czy zmęczone westchnienie nie stanie się niepotrzebnym trudem.
Każdy poranek był jak mantra. Wstawanie o 4. nad ranem. Śniadanie złożone z przedwczorajszego chleba i niezawodnej puszki tuńczyka, jedzone naprędce gdzieś na skraju łóżka. Jeszcze tylko obandażowanie nadwyrężonych stawów, pakowanie plecaka przy świetle telefonu komórkowego i wyruszamy, by móc podziwiać budzący się do życia świat. Każdego dnia coraz piękniejszy, którego nie oddadzą nawet najlepsze zdjęcia. Bo Bóg daje nam go, by móc zapisać te cuda w pamięci i w tej jednej chwili się nimi zachwycić.  
Daleko, gdzieś na horyzoncie zamajaczyły wieże katedry, ktoś zawołał poquito. Tak, jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko, a może i aż 20 kilometrów. Wydawać by się mogło, że mając cel przed oczyma droga stanie się prostsza i przyjemniejsza, ale gdzieś obok tego  poquito słyszało się „to już koniec”.
Nawet nie zorientowaliśmy się, kiedy przekroczyliśmy granicę Santiago. Z każą chwilą przybliżaliśmy się do katedry, już nie tymi samymi, tak dobrze nam znanymi uliczkami; trochę na oślep, z myślą, że przecież to nie tędy. Ale ona robiła się coraz większa. Stanęliśmy w końcu u wrót świątyni. Cel, o którym myśl towarzyszyła nam przez cały czas był przed nami. Patrzyliśmy na siebie, lecz żadne z nas nie chciało wejść. Tych kilka kolejnych kroków oznaczałoby koniec drogi. Skupiając całą siłę woli przyszliśmy przed ołtarz. Łzy wzruszenia to zdecydowanie zbyt mało, by opisać towarzyszące w takim momencie uczucia. Wielkie szczęście, jakie wypełnia wówczas człowieka zrozumie chyba tylko ten, kto sam pokona tę drogę.
Jak w paru linijkach tekstu zawrzeć to, co dzieje się w sercu wędrującego człowieka? Słowa o pięknie i trudach Camino mogą brzmieć głucho i pusto dla tych, którym obcy jest ten szlak, ale podobnie jak wielu pielgrzymów przed nami, przekonani jesteśmy o jednym. Gdy odważysz się wyruszyć – zrozumiesz.

Daria Urban

Wojciech Kostyk
?

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!