TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 20 Kwietnia 2024, 09:12
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Via Francigena pieszo przez Europę

Via Francigena pieszo przez Europę

bazylika

 Trudno opisać radość, jaka nam towarzyła, gdy dotarliśmy do Bazyliki św. Piotra w Rzymie

Deszcz nieprzerwanie uderzał o ścianki namiotu. Czasami na chwilę przycichał, by potem ze zdwojoną siłą, wraz z porywistym wiatrem zatrząść naszym schronieniem. Głodni, zmęczeni, skuleni w śpiworach i przemoczonych ubraniach, próbowaliśmy jakoś przetrwać do rana. Wschód słońca przynosił ciąg powtarzalnych od początku wyprawy czynności: próba rozgrzania się kubkiem ciepłej herbaty, bandażowanie obolałych stóp, zwijanie namiotu i wrzucanie na ramiona wszystkich rzeczy potrzebnych do życia, które bez problemu mieściły się w dwóch plecakach. 

A później droga... 30-40 km w słońcu albo w deszczu; w górę, w dół lub na skróty przez strumień. Każdy krok mierzenia się z własnymi słabościami, zniechęceniem i ogromnym zmęczeniem. Każdy krok otwierania się na mijanych ludzi i zadziwienia otaczającym nas pięknem. 

Znowu zaufaliśmy Drodze, zaakceptowaliśmy wszystkie jej trudności i radości. I znowu wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwym miejscu.    

***

W duchowości średniowiecznej Europy wykształciły się trzy Peregrinationes maiores – czyli tzw. pielgrzymki większe – do Ziemi Świętej, Rzymu i Santiago de Compostela. To tam udawali się pątnicy chrześcijańskiego świata, by podczas trudnej i często niebezpiecznej wędrówki zbliżyć się do Boga, zyskać przebaczenie grzechów lub poszukać odpowiedzi na dręczące ich pytania. 

Kilkakrotnie pielgrzymowaliśmy już do Santiago, dlatego tym razem postanowiliśmy wyznaczyć sobie kolejny cel: Wieczne Miasto. Ruszyliśmy z Canterbury w południowo-wschodniej Anglii, gdyż właśnie tam rozpoczyna się Via Francigena – historyczny szlak wiodący od tamtejszej katedry, przez angielskie pastwiska, kanał La Manche, francuskie winnice, zbocza szwajcarskich Alp i zabytkowe włoskie wsie i miasta, aż do grobu św. Piotra Apostoła. Dwa tysiące kilometrów i ponad dwa miesiące codziennej wędrówki. Zmieniające się krajobrazy, wymierzone dokładnie długością naszych kroków. 

***

Za każdym razem Droga uczy nas zaakceptowania przeciwności. Dobrowolnej rezygnacji z przewidywania i kontrolowania wszystkiego. Cichej zgody na ból pleców, otarcia na stopach, niewyspanie i wieczny niedostatek wody. Stajemy się trochę jak dzieci. Zostawiamy w domu samochody, mapy i dobre rady bliskich. Idziemy przez nieznane tereny, zdając się na dobre serce napotkanych ludzi, czerpiąc siły z wiary, że jesteśmy na dobrym szlaku i że Ktoś na nami czuwa. 

Nagrodą jest otwarcie się na innych. Zarówno tych zupełnie przypadkowych, życzących nam powodzenia, przyjmujących pod swój dach, czy po prostu chcących nam pomóc, oferując butelkę zimnej wody, ale także tych, którzy podobnie jak my postanowili przemierzyć ten sam szlak. Każdy spotkany człowiek to niezwykła historia, a opisując każdego z nich można napisać wiele książek.

W pamięci zapadł nam mężczyzna. Mimo, że nasze spotkanie trwało zaledwie dwie, może trzy minuty, jego postawa dodała nam sił na resztę trasy.
Południe, skwar, szliśmy drogą tuż przy łące. Przed nami ktoś kosił trawę. Zatrzymał kosiarkę, sięgnął do kieszeni i zapytał: „Idziecie do Rzymu?”. Otrzymawszy pozytywną odpowiedź wyciągnął kilka drobnych monet i powiedział: „Zapalcie świeczkę w Bazylice w mojej intencji”.
Tyle kilometrów dzieliło nas jeszcze od celu. Skąd wiedział, że zmierzamy akurat tam? Zaufał naszemu wyglądowi? Przecież nie prezentowaliśmy się najlepiej - brudni, śmierdzący, w podartych ubraniach. A może po prostu zauważył coś więcej?

Na widok dwóch wariatów kuśtykających poboczem drogi zatrzymywały się samochody. Namiot, mała butla gazowa, ubrudzone ubranie i dwa długie kije budziły życzliwe zainteresowanie, choć gdy tak siedzieliśmy na obrzeżach miast i miasteczek, mogliśmy równie dobrze uchodzić za parę bezdomnych. To też była dobra lekcja.

***

Oprócz tych, których zostawialiśmy za sobą, w drodze do Wiecznego Miasta towarzyszyli nam również inni pątnicy. W Anglii, Francji i Szwajcarii o ich obecności świadczyły jedynie wpisy do pamiątkowych zeszytów, pozostawiane w nielicznych schroniskach. We Włoszech jednak współwędrowcy zaczęli przybierać realne kształty, sprawiając, że droga stała się podobna do hiszpańskich szlaków św. Jakuba. 

 Każdy pielgrzym to dziesiątki godzin spędzonych na rozmowach przy stole (bo przecież gdzie indziej może siedzieć wygłodniały peregrino). Na rozmowach o odbytych pielgrzymkach, o motywach wyruszenia w drogę lub na szczegółowym planowaniu następnego etapu. I choć wiedzieliśmy o sobie niewiele, stawaliśmy się sobie bardzo bliscy. Bliscy do tego stopnia, że gdy w końcu musieliśmy się rozstać wiedzieliśmy, że dzięki drodze zyskaliśmy nowych przyjaciół. 

***

Upływały tygodnie, a o mijającej trasie przypominały nam tabliczki informujące o czekających nas jeszcze kilometrach do Rzymu. I choć gdy przemierzaliśmy francuskie pola słoneczników trudno nam było uwierzyć, że przed nami  jeszcze 1700 km, to już we Włoszech każdy następny krok przybliżał nas w naszej świadomości do Placu św. Piotra, niczym godzina spędzona w pędzącym pociągu TGV.
 Mimo, że Canterbury od granicy z Italią dzieliło 1000 km, a w samych Włoszech do przejścia czekał na nas kolejny tysiąc, to bardzo często mijane przez nas niesamowite cuda natury pozwalały nam na dobre zapomnieć o ciągnącej się drodze i jej trudach. Prawdziwym wyzwaniem stały się dla nas Alpy. Ich piękno zawładnęło nami na dobre, do tego stopnia, że nie raz zatrzymywaliśmy się na dłużej, zastanawiając się, czy aby nie zostać, zamieszkać i nie zestarzeć się tutaj. Kusiły nas blaski zachodzącego słońca, odbijające się w otoczonym górami jeziorze Genewskim; wielka przełęcz św. Bernarda – granica szwajcarsko-włoska, z zalegającym mimo upalnego lata śniegiem i ginące w chmurach szczyty, z jego wysokością Mount Blanc na czele. 

Ale czekały na nas słoneczne Włochy. Pełne turystów miasta zachwycały bogatą historią, a ich roześmiani mieszkańcy uczyli swoich zwyczajów. Ciche klasztory dawały nam czasami schronienie, dzieląc się medytacyjnym skupieniem. Jednakże zmęczenie, ból stóp i lejący się z nieba żar nie pozwalały zapomnieć, co jest celem naszej wędrówki.  

***

Staliśmy na Monte Mario z oczami utkwionymi w rozciągające się przed nami Wieczne Miasto. Przepełnieni radością nie byliśmy w stanie uwierzyć, że jesteśmy już tak blisko celu. Celu, od którego nie mogliśmy w tamtej chwili oderwać naszych spojrzeń, a który górował nad panoramą Rzymu.

 Ostatnie 4 km, które dzieliło nas od Placu św. Piotra pokonywaliśmy tak jakby na naszych plecach nie było dziesięciokilogramowego bagażu, a w naszych nogach 2100 km przebytej drogi od Canterbury. Podobnie jak do katedry w Santiago, tak i do Bazyliki prowadziła nas wszechogarniająca radość i ogromne pokłady szczęścia wytwarzanego w zatrważającym tempie przez uwalniane w naszych głowach endorfiny.

Usiedliśmy w miejscu, pod którym znajduje się grób św. Piotra. Zamknęliśmy oczy i pogrążyliśmy się we własnych myślach. Tłumy ludzi wypełniających kościół zniknęły, hałas zamienił się w ciszę, a Bazylika w końcu stała się tak realna. W tamtej chwili byliśmy tylko my i cisza w naszych uszach, wygrywająca najpiękniejszą muzykę; najpiękniejsze fragmenty drogi przesuwały się w naszych głowach:  majestatyczne góry, przynoszące upragniony cień lasy, ciepłe wody jezior, spotkani ludzie i… św. Piotr. 

Daria Urban

Wojciech Kostyk

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!