TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 15:16
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Trzeba uważać, co się konsumuje

Trzeba uważać, co się konsumuje

Pamiętam jak lata temu oglądałem pewną włoską komedię, w której młodzieniec raczej średnio przygotowany zdaje maturę z historii i dostaje pytanie dotyczące bodaj pierwszej wojny światowej. Ponieważ za wiele nie wiedział, zaczął coś dukać mówiąc: „Pierwsza wojna światowa... eee...  urodziła się...”, na co zniecierpliwiony profesor przerwał mu zdegustowany: „Jak to urodziła się? Wojna się nie rodzi, wojna wybucha!” Ponieważ raczej państwo filmu nie obejrzą, więc mogę spokojnie „zaspojlerować”, że młodzian matury nie zdał, ale dzisiaj przypomniały mi się te słowa, ponieważ chciałbym podzielić się z Wami pewną refleksją, która właśnie, nie tyle się we mnie zrodziła (jak w tym przypadku być powinno), ale we mnie wybuchła. 

Otóż mając przed sobą długą wyprawę autobusową zorientowałem się poniewczasie, że nie zabrałem ze sobą ani jednej książki, co było prawdziwą zbrodnią wobec takiej ilości czasu do dyspozycji. Na szczęście z całego tego szaleństwa nowych mediów są też i takie pożytki, że wystarczy dostęp do Internetu i karta kredytowa, aby mieć wybór nieprzeliczonych woluminów w dowolnym języku. Skorzystałem więc i ja. A ponieważ chciałem połączyć przyjemne (lektura) z pożytecznym (nauka języków) zakupiłem sobie książkę w języku angielskim. Trochę na ślepo wybrałem pozycję „Red Mountain” Boo Walkera, która była opisywana, jako książka „po której przeczytaniu będziesz innym, lepszym człowiekiem”, no i oczywiście, że wspaniale się czyta. Ponieważ jeśli chodzi o lekturę w językach obcych nie jestem wcale wybredny, ma się po prostu dobrze czytać, więc połknąłem haczyk. Kilkadziesiąt sekund i patatam! Książka jest na moim tablecie. Nie powiem, fajne uczucie, choć brak zapachu i szelestu kartek trochę doskwiera. 

W każdym razie ochoczo „rzucam się” na książkę, poznaję bohaterów i odkrywam, że spora część z nich „siedzi” w winiarstwie. Czyli dobry wybór - mówię do siebie z uśmiechem, bo bardzo lubię ten temat tak w filmach, jak i w książkach. Wkręcam się całkiem przyjemnie w rozwój opowiadanych paralelnie perypetii życiowych kilku bohaterów, których oprócz tego, że generalnie wszyscy są dość bogaci, a nawet sławni, łączy zamieszkiwanie na tytułowej górze, ale w miarę „łykania” kolejnych rozdziałów zaczyna mnie coraz bardziej irytować wciskana coraz intensywniej propaganda. Tak, tak, właśnie propaganda. 

Oczywiście nie chodzi o politykę tym razem, ale im dalej się idzie w losy bohaterów, tym bardziej się widzi, jak wspaniałe są następujące rzeczy: wegetarianizm, joga, szamanizm, no i oczywiście religia naszych czasów, czyli troska o zwierzęta. Żeby było jasne, ja osobiście kocham zwierzęta i nigdy bym żadnego nie skrzywdził. Nie mam nic do tego, jeśli ktoś nie lubi mięsa. Nie zerwę znajomości z kimś, kto uprawia jogę (choć nie zalecam katolikom, bo jest ona nie tylko ćwiczeniem, ale i formą modlitwy i nie do Boga, jak my Go pojmujemy). Ale nie lubię, jak mi ktoś te rzeczy tak nachalnie stręczy. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że im więcej takich treści, tym łatwiej się przebić. Oczywiście jest pytanie, czy autor choćby wspomnianej książki to wyznawca, czy tylko konformista, który wykorzystuje falę wznoszącą, ale w sumie to mnie nawet nie interesuje. Zauważam tylko fakt, że gdyby książka była tak „nasączona” wartościami chrześcijańskimi, to pewnie bym się nie dowiedział o jej istnieniu. I tu dochodzę do sedna: ciągle przegrywamy popkulturę. W filmach, w książkach, w grach komputerowych jest mnóstwo treści, które w sposób mniej lub bardziej zawoalowany wypierają chrześcijaństwo i wszystko co z nim związane: wartości, symbolikę, moralność. I suflują nowe wzorce. Niedawno wpadłem gdzieś w sieci na jakiś ranking najlepszych sposobów na odchudzanie. I każdy z ankietowanych autorytetów estradowych (bo wiadomo, że ci najlepiej wiedzą, jak się odchudzać) wśród swoich odchudzających zabiegów wymieniał właśnie jogę. A niektórzy wręcz dodawali, że żałują, że nie poświęcili na jogę więcej czasu, bo schudliby pewnie jeszcze bardziej! We wspomnianej książce najlepszym sposobem na pozbieranie się do kupy po jakimś kryzysie jest joga pod okiem wspaniałej instruktorki, która okazuje się szamanką i potrafi leczyć, a nawet prawie wskrzeszać. Niemal każdy posiłek wegetariański jest tu określany, jako najlepszy kiedykolwiek spożyty przez bohatera! A największym marzeniem jednej z bohaterek (która w kurniku wiesza prawdziwy żyrandol, bo chce „rozpieszczać” swoje kurki) jest utworzenie obok hotelu, który buduje, „farm sanctuary”, czyli schroniska dla zwierząt domowych i hodowlanych, które gdzie indziej były źle traktowane, a tu znajdą swoje szczęście. Czy to zły pomysł? Ratować biedne zwierzątka? Oczywiście, że nie, ale tutaj wydaje się, że ratowanie zwierząt jest nawet ważniejsze niż życie ludzkie (rzeczywiście jeden z bohaterów niemal traci swoją ukochaną, bo bronił psa). Swoją drogą ciekawe, że takie miejsce nosi nazwę „sanctuary”, słowo używane pierwotnie jako miejsce konsekrowane (tak się mówi na prezbiterium w kościele), a dzisiaj chyba głównie jako miejsce schronienia. Chwilami naprawdę myślę, że nadeszły czasy, o których mówił św. Jan Maria Vianney: „Zabierzcie ludziom księdza, a za 20 lat zaczną modlić się do zwierząt”.

ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!