TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 13:54
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Na dachu Afryki

Na dachu Afryki

Naprawdę? Zastanówcie się! Naprawdę nie macie nic lepszego do roboty, tylko pchać się gdzieś tam na jakieś góry w Afryce? Czyście rozum postradali, przecież nie jesteście już młodzieniaszkami. Myślałem, że wam przejdzie, ale widzę, że nic z tego! Ale cóż, skoro chcecie? – w takich mniej więcej słowach przywitał nas ks. Zdzisław pod Warszawą, u którego zostawiliśmy samochód przed udaniem się na lotnisko. Trochę żartował, oczywiście, ale może nie do końca. Bo co nas ciągnie do tej Afryki?

Na to pytanie każdy z nas musiał sobie dać jakąś odpowiedź i prawdopodobnie każdy inną. Jaka jest moja? Poza tym, że już od dawna pogodziłem się z tym cygańskim wymiarem mojej natury, który ciągle mnie gdzieś pcha a może ciągnie, wszystko jedno, w każdym razie sprawia, że ciężko mi „usiedzieć“ na miejscu, że ciągle jestem „głodny“ miejsc, ludzi, natury, choć przecież szczęśliwy i spełniony, gdziekolwiek bym nie był… Poza tym, że kocham naturę i takie wyzwanie jak Kilimanjaro, najwyższy szczyt Afryki nie mógł pozostawić mnie obojętnym… Poza tym, że ciągle jeszcze widzę możliwą drogę, którą nazywamy misjami, i nie mam na myśli misji w spoganiałej Europie… To chyba ten film: „Pożegnanie z Afryką“ i nie dla znakomitych przecież Meryl Streep i Roberta Redforda, ale dla Afryki właśnie, a konkretnie Kenii (tuż obok Tanzanii), gdzie był kręcony. Widziałem ten film wiele razy i za każdym razem rosło pragnienie zobaczenia takiej właśnie Afryki, a nie tej z perspektywy pięciogwiazdkowego „all inclusive“ hotelu. Jak wiadomo, na marzenia trzeba uważać: czasem się spełniają.

 

AAAA... Ksiądz potrzebny?

Przygotowaniom, licznym szczepieniom, zakupom pewnych niezbędnych w takiej eskapadzie akcesoriów towarzyszył jednak, nie ukrywam, pewien dyskomfort: to jednak kosztuje sporo pieniędzy i ostatnich kilka miesięcy trzeba było oszczędzać dosłownie na wszystkim, żeby dopiąć ten budżet. W takich sytuacjach zawsze czekam na jakiś, nie mówię wielki znak z Nieba, ale choćby malutki znaczek, takie potwierdzenie, że to się da zrobić. Zwykle wystarcza mi nawet sam fakt, że znajdą się środki. Nieraz wręcz mówię do Pana Boga: „Jak mam tam pojechać, to Ty już znajdziesz sposób, abym miał za co“ (wiem, że to Was może troszkę zdenerwować, ale sorry, każdy ma swój osobisty sposób relacji z Tatem ;-). Tym razem sam fakt dopięcia wydatków nie zlikwidował tego dyskomfortu. Pozbyłem się go dopiero w samolocie. Okazało się, że oprócz nas, sześciu księży i przewodnika, jest z nami para małżonków z Górnego Śląska – Ola i Jacek, i jeszcze jedna kobieta – Joasia. Już w samolocie rozmawiamy z Jackiem i kiedy wyznajemy nasz stan cywilny, ani Jacek ani Ola nie chcą nam uwierzyć. Ola wręcz twierdzi, że bardziej wyglądam na bandytę niż na księdza (Ola! Już ci prawie wybaczyłem ;-), ale do tego już przywykłem. Kiedy wreszcie udaje nam się ich przekonać (przynajmniej co do pozostałych pięciu), najszczęśliwszy wydaje się być Jacek. Otóż okazuje się, że chłopisko chce się zmierzyć z Kilimanjaro, ale wcześniej dokonał czegoś o wiele trudniejszego (wbrew wszelkim zarzutom mizoginizmu nie chodzi mi tutaj o to, że wytrzymał z żoną ponad 20 lat ;-), pokonał raka jelita. Rok temu przyjął ostatnią chemię. Ponieważ pokonał skurczybyka z Bożą pomocą, bardzo do Boga się zbliżył, obiecał sobie i Jemu, że nigdy nie opuści Mszy Świętej niedzielnej. I miał straszny dylemat z tym wyjazdem do Afryki, nawet proboszcza pytał, jak sobie z tym poradzić, bo to przecież dwie niedziele. Więc kiedy usłyszał, że nie jeden ksiądz, ale sześciu (a przynajmniej pięciu ma wygląd) będzie z nim podczas całej wyprawy i że każdego dnia będzie mógł uczestniczyć w Eucharystii, to jakby mu kto nieba przychylił. Chyba każdy z nas wtedy coś westchnął do Boga, coś bardzo, bardzo radosnego. Nawet Ola stwierdziła, że jej koleżanka katechetka zzielenieje z zazdrości: sześciu księży!

 

Ludzie stąd i stamtąd - wspaniali

Oprócz Joasi, Jacka i Oli, kolegów po fachu Darka, Jacka, Maksa, Tomka i Marcina, jest jeszcze nasz przewodnik – Zbyszek. Znaliśmy go wcześniej tylko z korespondencji i wiedzieliśmy, że ma spore doświadczenie alpinistyczne: zdobył m. in. również Mount Everest. Kiedy spotykamy na lotnisku tego nieco od nas młodszego, doskonale zbudowanego mężczyznę (nie żaden tam facet z ABS-em czyli absolutnym brakiem szyi, ale po prostu dobrze zbudowany mężczyzna), to nie wiem jak inni, ale ja odruchowo wciągam brzuch ;-) Zbyszek okazuje się bardzo dobrym kompanem, który nigdy nie daje nam odczuć przepaści, która zionie między nami a nim, gdy chodzi o umiejętności i doświadczenie. Do ludzi mamy rzeczywiście szczęście. Kolejny jest Faustin, który wraz ze swoimi ludźmi (większość, a może wszyscy z plemienia Czaga z Bantu wschodnich) dba o przebieg całej naszej wyprawy na Kilimanjaro. I robią to w fantastyczny sposób. Patrząc na nich ulatnia się każdy choćby najmniejszy nawet cień jakichkolwiek stereotypów dotyczących mieszkańców Afryki. Mówi się, że Europa ma zegarki a Afryka – czas i choć to afrykańskie powiedzenie, to najczęściej używa się go by wskazać niepunktualność Afrykańczyków. Ludzie, którzy uczynili możliwe nasze wspinanie się na Kilimanjaro byli zawsze punktualni, dwoili się i troili, byli pomocni i życzliwi, byli wspaniali. W ogóle taki Faustin, który ma 51 lat a biega jak nastolatek, jest zaprzeczeniem tego wszystkiego co myśli o mieszkańcach Afryki statystyczny Europejczyk. Z wykształcenia jest elektrykiem i pracował w tym zawodzie, ale jak tylko był w stanie otworzył malutką prywatną kopalnię drogocennych kamieni (tanzanite – bardzo obecnie popularny kruszec używany w przemyśle biżuteryjnym). Niestety wydobywanie kamienia z głębokości 100 metrów przy kiepskiej technologii okazało się być niezbyt dochodowym za to pełnym trudności interesem. W 1991 roku zgłasza się do Kilimanjaro National Park, aby wziąć udział w konkursie na przewodnika. Spośród 100 kandydatów, czterdziestu zdobywa licencję, wśród nich Faustin. Najpierw pracował dla innych, ale dwa lata temu wreszcie otworzył swoją agencję, a w ubiegłym roku rozbudował w dżungli, tuż obok domu rodziców strukturę hotelową, w której może przyjmować do 10 gości. Tyle zwykle osób liczy pojedyncza ekspedycja na Kilimanjaro i jest wspomagana przez około 30 podopiecznych Faustina: to tragarze, którzy wnoszą do kolejnych obozów nasze duże plecaki, żywność, wodę pitną, wszystko co jest potrzebne do gotowania, a nawet talerze, kubki i sztućce dla nas; to kucharze i asystenci przewodnika. Nie miałem pojęcia, że aż tylu ludzi musi nam pomagać, żebyśmy mogli w miarę komfortowo dotrzeć na szczyt! Jestem pełen podziwu dla Faustina, który – notabene – jest katolikiem i nawet raz prosi nas, by uczestniczyć w Eucharystii.

 

Mordercza wspinaczka

Teraz chciałbym napisać coś o wspinaczce. Jak to straszliwie trudno było, jak na wysokości 3000 metrów zaczynało brakować tlenu, jak na 5000 zaczęły się wymioty i halucynacje, jak to zasypiałem w marszu z wycieńczenia i wreszcie, jak resztką sił dopadłem do słynnego Uhuru Peak na wysokości 5895 m.n.p.m. i padłem na twarz ciężko dysząc ze zmęczenia próbując dojść do siebie, ale się nie dało bo na tej wysokości organizm ludzki już się nie regeneruje, w związku z czym zaczęło mi się robić ciemno a potem jasno przed oczami i już nie widziałem podniesionej nieludzkim wysiłkiem dłoni z palcami w znaku wiktorii, a jedynie coś na kształt drabiny Jakuba zniżające się z nieba, ale… nic takiego się nie wydarzyło ;-) Nasz podbój Kilimanjaro zaczął się od wysokości 1970 m a pierwsza baza była o kilometr wyżej. Dzień później doszliśmy na wysokość 3720 m do bazy Horombo, przecudnie położonej nad chmurami, w której spędziliśmy dwie kolejne noce, ponieważ trzeci dzień był przeznaczony na aklimatyzację, a później jeszcze jedną noc w drodze powrotnej. W czwarty dzień doszliśmy do bazy Kibo na wysokości 4703 m i stamtąd ruszyliśmy pół godziny po północy do ostatniego ataku. Muszę przyznać, że to już była poważniejsza sprawa i momentami chciałem błagać o break na odpoczynek. Na szczęście zawsze ktoś zdecydował wcześniej ;-) Około 6.00 rano doszliśmy do Gilmans Point, który jest już właściwie na kraterze, na wysokości 5685m i później jeszcze około dwóch godzin do Uhuru Peak – 5895 m.n.p.m. – najwyższy szczyt Afryki! Fakt, byliśmy skonani! Coś w tym jest, że nawet mistycy, kiedy są bardzo blisko Boga mają taką noc ciemną, a w górach jest podobnie. Im bliżej Nieba, tym ciężej. Szczęśliwi, ale wyczerpani. Do tego stopnia, że nawet nie próbowaliśmy sprawować Eucharystii na szczycie, co było takim cichym marzeniem, specjalnie taszczyłem ze sobą paramenty liturgiczne. Cóż, może następnym razem? 

 

Zajść wysoko

Jan Paweł II podczas audiencji udzielonej polskiej alpinistce Wandzie Rutkiewicz, która 16 października 1978 roku, czyli dokładnie w tym samym dniu, kiedy on został powołany na Stolicę Piotrową zdobyła Mount Everest jako trzecia kobieta na świecie i pierwsza z Europy, powiedział: „Dobry Bóg tak chciał, abyśmy tego samego dnia zaszli tak wysoko“. Ja tak wysoko na pewno nie zajdę (a jeśli już to prędzej na Mount Everest ;-), ale jestem niesamowitym szczęściarzem, że dobry Bóg pozwolił mi, wraz z moimi przyjaciółmi, nawet jeśli dokonaliśmy tego najłatwiejszą trasą Marangu Route, zwaną też Coca Cola Route, stanąć na „dachu Afryki“. 

Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek

c.d.n.

 

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!