TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 18 Kwietnia 2024, 06:07
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Ksiądz wśród diabłów i twardzielców

Ksiądz wśród diabłów i twardzielców

Kiedy człowiek wyrusza ze Starego Świata czyli z Europy, choćby nawet pochodził z liczącego nieco ponad siedem wieków Strzelina, jak ja, to w Nowym Świecie wielkiej historii i architektury nie znajdzie, bo tam dwieście lat to już niemal prehistoria. Ale można znaleźć wiele innych atrakcji.

Architektura czy natura?
Moja włóczęgowska natura i poznawcza zachłanność sprawiają, że nigdy nie zastanawiam się dwa razy jeśli pojawia się możliwość „wyściubienia” nosa poza własne, dobrze rozpoznane terytorium i tak naprawdę chciałbym zobaczyć wszystko i jestem zawsze gotowy do podroży, nieważne dokąd i po co. Ale jeśli mogę wybierać, wybieram naturę. Nie wiem dlaczego. Może nie do końca ufam ludzkiej mediacji w dziele stworzenia i wolę obcować z tym, co wyszło bezpośrednio „spod ręki” Zegarmistrza Światła? A może chodzi o te odstraszające, dzikie tłumy turystów w bardziej cywilizowanych i bliższych hoteli i restauracji zakątkach świata, gdzie każdy jest fotografem a jednocześnie modelem, który musi przysłonić najpiękniejszy nawet widok swoją niezapomnianą twarzą z „cheezowym” uśmiechem i rączką ułożoną w niesłychanie oryginalną V-kę? Być może. W każdym razie wolę naturę, a w Australii człowiek lubiący naturę może mieć tylko problem z bogactwem wyboru. Mając do dyspozycji około tygodnia po zakończeniu Nowenny do Bożego miłosierdzia, dokonałem bolesnych wyborów i zdecydowałem się na Tasmanię i Uluru, pozostawiając m. in. Wielką Rafę Koralową na następną wizytę w szóstym co do wielkości państwie świata, a zarazem najmniejszym z kontynentów.

Nie tylko diabły
Tak sobie myślę, że pierwszym, a często również jedynym skojarzeniem jakie przychodzi nam do głowy w związku z Tasmanią jest właśnie ten pocieszny zwierzak, który nie wiadomo dlaczego nosi nazwę diabła tasmańskiego. A właściwie wiadomo: zwierzak ten nie dość, że okropnie śmierdzi kiedy jest przestraszony to jeszcze wydaje z siebie straszne wrzaski (chciałem napisać, że nieludzko wrzeszczy, no ale niby jak zwierz albo diabeł miałby wrzeszczeć po ludzku?). Żywi się głównie padliną, co w pewien sposób poszerza naszą wiedzę również o tych innych diabłach... Aha! Ma największą siłę zgryzu w stosunku do masy ciała ze wszystkich ssaków i żre z taką zawziętością, że wreszcie zrozumiałem, dlaczego mój brat zwykł był mawiać: „Jestem głodny jak diabli!”  Na szczęście nie spotkałem diabełka na wolności, jako że jest to gatunek zagrożony wyginięciem i pod ścisłą ochroną, ale miałem okazję widzieć je na żywo. Z tego spotkania wyszedłem bardzo umocniony i pełen optymizmu, ponieważ diabełek nie śmierdział, gdy na mnie patrzył. Czyli się mnie nie przestraszył. Kiedy jednak po chwili rozdziawił swój pysk szybko oddaliłem się dyskretnie wąchając własne ramię. Ale nie było czuć padliny...
Tasmania słynie ze swojej zmiennej pogody. Miałem szczęście połowiczne: to znaczy przez jeden dzień lało non stop, a drugiego dnia było słonecznie. Zrobiłem ponad tysiąc kilometrów zjeżdżając wyspę wzdłuż i wszerz. Jest to właściwie jeden wielki rezerwat przyrody o powierzchni pięciokrotnie mniejszej niż Polska, na której żyje 100 razy mniej ludzi niż w naszym kraju. Pewnie najpiękniej byłoby zjeździć tę wyspę rowerem, podziwiając małe jeziora i jakby zapomniane, żyjące w zwolnionym tempie wioseczki. W moim prywatnym rankingu na najbardziej zieloną wyspę Tasmania właśnie zdetronizowała Irlandię i żałuję, że miałem tylko dwa dni do dyspozycji. Ale mój samolot do Darwin już grzał silniki...

W głąb Australii, do czerwonej ziemi
Z Hobart, które jest stolicą Tasmanii i jednym z najbardziej wysuniętych na południe miast lecę, z przesiadką w Melbourne (tanie latanie ma swoje wymogi), na północny kraniec Australii czyli do Darwin. Tak naprawdę to nie ma tu jakichś szczególnych atrakcji, może poza krokodylami i pięknymi wschodami słońca (zachodów nie widziałem). Nadmienię jedynie, że prawa miejskie Darwin otrzymało w tym samym roku, w którym urodził się naczelny „Opiekuna” i było to dokładnie sto lat od chwili, gdy stacja telegrafu dała początek istnieniu tej osady nazwanej ku czci słynnego Karola w roku 1869. Mam nadzieję, że nikt się nie domyśli, ile lat ma naczelny. Po co więc przyleciałem do Darwin? Otóż, stąd wyrusza słynny Ghan czyli pociąg przecinający Australię z północy na południe. Ja dojadę tylko do połowy tej drogi, do Alice Springs, od którego Uluru znajduje się dosłownie o rzut beretem (czytaj 430 kilometrów), a i tak zajmie mi to niemal 24 godziny. Tak długo pociągiem jeszcze nie jechałem (a kiedyś chciałbym przeżyć jeszcze wyprawę koleją transsyberyjską, więc była to taka mała próba), ale kiedy człowiek podróżuje w samotności jedną z zalet tego stanu jest możliwość obserwacji innych. Bardzo śmieszne sytuacje można zaobserwować. Na początku podróży liczne pary z rozmarzonymi oczami i trzymając się za ręce wpatrują się w pustynno–stepowy krajobraz za oknem, który... jest ciągle taki sam. Powoli zaczyna się dostrzegać zniecierpliwienie u niektórych, a później nawet złość. „Mówiłem żeby polecieć samolotem – syczy jeden z panów do swej małżonki – W dwie godziny bylibyśmy na miejscu, a tak będziemy się gapić na karłowate drzewka jak debile”. Ja mam swoje książki, mój różaniec, więc podróż absolutnie mnie nie przeraża, wręcz przeciwnie, relaksuje mnie. A ziemia staje się coraz bardziej czerwona.

Uluru – święta góra Aborygenów
Po zrobieniu dodatkowych 430 kilometrów samochodem (wskazówki poznanej w Alice Springs Polki i jej męża Australijczyka: „Będziesz jechał cały czas prosto około 200 km, potem skręcisz w prawo i znowu cały czas prosto i jesteś na miejscu. Uważaj na dzikie kangury i wielbłądy, których pełno tu biega i, broń Boże, nie jedź w nocy, bo jak nic przywalisz w kangura. A jak już ci wybiegnie na drogę to nie próbuj go ominąć tylko hamuj pulsacyjnie: przywalisz ale będą mniejsze szkody”) staję oko w oko ze świętą górą Aborygenów. Rzeczywiście robi niesamowite wrażenie. Wygląda jak olbrzymi kamień (ok 320 metrów wysokości, 3,6 km długości i 8 km w obwodzie) wyrastający niespodziewanie z płaskiej, czerwonej ziemi, pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Kiedyś uważano, że jest to największy na świecie monolit, ale to nieprawda. Nie jest ani największy (w Australii znajduje się ponad dwukrotnie większy Mount Augustus), ani nawet nie jest monolitem, tylko częścią większej formacji skalnej, która wystaje ponad ziemię również w innych miejscach, m. in. jako pobliska Kata Tjuta (która wygląda jak olbrzymia leżąca kobieta). Aha, no i jest tzw. twardzielcem (również nasza Śnieżka jest twardzielcem, czyli odosobnionym wzgórzem zbudowanym ze skał twardszych, czyli odporniejszych na procesy niszczące powierzchnię ziemi, niż skały go otaczające). Uluru ma niesamowitą zdolność do odbijania światła Słońca, które w tych stronach jest wyjątkowo agresywne i w związku z tym prezentuje się w ciągu dnia od wschodu do zachodu w najprzeróżniejszych barwach: od złocisto-żołtej do głębokiego rubinu. Ponoć najpiękniejsza jest po ulewnym deszczu, kiedy staje się niemal fioletowa, ale deszcz należy tu do rzadkości.
Jak z każdą świętą górą, również z Uluru jest związanych wiele legend i tajemnic. Dla Aborygenów to właśnie tu rozpoczęło się stwarzanie świata i jest tam pełno sakralnych zakątków i jaskiń przeznaczonych dla mężczyzn, albo dla kobiet. Do niektórych w ogóle nie wolno wchodzić. Ja na przykład nie wszedłem do jaskini płodności, bo i po co? Generalnie można wejść na górę, nie jest to zabronione, ale Aborygeni przestrzegają przed wchodzeniem i proszą o uszanowanie świętości ich góry. Podobno też bardzo często ludzie, którzy zabierają sobie na pamiątkę jakiś kamyk z Uluru czy Kata Tjuta... odsyłają je później pocztą po powrocie do domu, bo coś ich prześladuje. Ja nie zabrałem żadnego kamyka, nie żebym się bał, albo wierzył w zabobony, ale ponieważ mój bagaż był już wyjątkowo ciężki. Tak to sobie przynajmniej wytłumaczyłem.

Kapłańskie dłonie
Ponieważ odwiedzając Uluru trzeba absolutnie „zaliczyć” wschód i zachód słońca (naprawdę warto było) musiałem jakoś spędzić tam noc, a hotele do tanich nie należą. W końcu zdecydowałem się na nocleg w czteroosobowym dormitorium. Po przebraniu się w piżamę położyłem się na górnym łóżku (w pokoiku były dwie piętrówki) i z lekkim niepokojem czekałem na pozostałych trzech kompanów, których nie znałem. Kiedy wreszcie przybyli z ulgą stwierdziłem, że nie są to jakieś bandziory, ale starsze małżeństwo z dwudziestotrzyletnim synem i na dodatek byli to Włosi. Co za ulga i dla mnie i dla nich! Mogliśmy swobodnie rozmawiać. Państwo właśnie obchodzili 25. rocznicę ślubu i syn zafundował im wycieczkę do Australii.
- A pan to w interesach czy turystycznie – zapytał mnie Luca.
- No... tak pół na pół – odpowiedziałem niewyraźnie spod mojej pościeli.
- A czy pan nie jest czasem... księdzem? – zapytał niespodziewanie chłopak, a ja zacząłem się rozglądać za moją szczęką na podłodze dwa metry niżej.
- Zgadza się – odparłem wreszcie - jak się domyśliłeś?
- Poznałem po dłoniach – uśmiechnął się Luca i zgasił światło.
I dobrze, że zgasił, bo pewnie bym się przez co najmniej pół godziny gapił na moje ręce próbując zrozumieć. A trzeba było iść spać, żeby wstać na wschód słońca na Uluru. A poza tym, to czemu się dziwić, że Pan Bóg nieraz przypomina księdzu, że jest księdzem, zwłaszcza kiedy ten zaczyna wierzyć, że po Strzeleckim, Nowaku, Pałkiewiczu i Cejrowskim to już tylko on.    c.d.n.

ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!