TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 19 Kwietnia 2024, 11:50
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jasna i ta druga strona księży(ca) - odcinek 302

Jasna i ta druga strona księży(ca) - odcinek 302

- Właśnie tak wyobrażałem sobie kapłaństwo! - powiedział głośno Mateusz spoglądając na Jezusa, który ze swojej strony zdawał się patrzeć na niego z krzyża w salonie, a wyraz Jego twarzy bynajmniej się nie zmienił, choć przecież już było po zmartwychwstaniu. Zresztą ten Pan Jezus na krzyżu w salonie miał dziwną twarz, bo nie było na niej widać szczególnych oznak cierpienia. Taki był raczej pogodzony z losem, czy też z wolą Ojca. No i w sumie miał zamknięte oczy, ale mimo to Mateusz często miał wrażenie, że go obserwuje. Zdawał sobie sprawę, że jego przemyślenia wydawały się być jak z filmu dla dzieci, typu „Marcelino chleb i wino”, ale jednak nie musiał nic przed nikim tłumaczyć, bo to były jego intymne przemyślenia. A przed Jezusem się ich nie wstydził. Ile to razy te dialogi na poziomie „Marcelino chleb i wino” były jedyną formą łączności, czy też komunikacji z Bogiem, kiedy zawalał brewiarz, kiedy sprawował Eucharystię w grzechu, kiedy był obrażony na wszystkich, kiedy najlepiej zrobiłby chowając się przed wszystkimi, bo mniej szkód by było z jego nieobecności, niż z rzekomej posługi. Odnajdywał wtedy w sobie Marcelino, ale nie w jego pobożności, bo Marcelino to był nie byle kto, ale w jego prostolinijności, dziecięctwie no i w tym dialogowaniu z Jezusem. Czasami miał to sobie za złe, że to taka wymówka, oszukiwanie siebie i Boga, jeśli chodzi o duchową łączność, o modlitwę, o zobowiązania, ale zawsze wychodził z tych „infantylnych” momentów bardzo dobrze. Ale dzisiaj akurat był w znakomitym momencie i Marcelino właściwie nie miał nic do roboty. Właśnie przyszedł z kościoła po ostatniej Mszy z Niedzieli Zmartwychwstania, był zmęczony, padał z nóg, ale był szczęśliwy. Święta były fantastyczne! Cudowna pogoda, księża wikariusze i cała służba liturgiczna spisali się świetnie i co dla niego było szczególnie ważne: on sam przeżył wszystkie dni Triduum. Z Jezusem. Ani razu się nie zdenerwował, nieliczne uchybienia przyjmował z uśmiechem i teraz przyszedł do siebie i wiedział, że jest szczęśliwy. Ile razy dawał się wcześniej wpakować w tę pułapkę dostarczyciela przeżyć religijnych dla innych? Miało być wszystko pięknie, żeby inni dobrze przeżyli Święta, a on przechodził niemalże obok, uzależniony w pewnym sensie od feedbacku. Jak ludziom coś nie będzie pasować, to mam przerąbane. I żył tym napięciem. Czego ten ministrant jeszcze nie wychodzi? Czemu kadzidło nie dymi? Dlaczego Paschał zgasł? I tak pomiędzy tymi nerwami przechodził mu Pan Jezus gdzieś bokiem. W tym roku, chyba po raz pierwszy, tak naprawdę, nic takiego nie miało miejsca. Ba! Pół godziny przed każdą liturgią Triduum spokojnie odmawiał brewiarz w miejscu, gdzie akurat znajdował się Pan Jezus! I właśnie dlatego czuł się teraz tak dobrze. Tak na swoim miejscu. W tym zapadniętym fotelu naprzeciw krzyża w salonie.
- Właśnie tak sobie wyobrażałem kapłaństwo! - powiedział jeszcze raz z pełnym przekonaniem i przez chwilę nawet się zastanawiał, czy nie powtórzyć tego trzeci raz, niejako w akcie ekspiacji za te wszystkie razy, kiedy wymawiał te słowa w sposób żartobliwy z kolegami księżmi, kiedy na przykład odpoczywali na plaży, ale trafiło im się wyjątkowo dobre czerwone wino. Piotr trzy razy wyparł się Jezusa i później trzy razy musiał powtórzyć, że Go kocha. No ale, żeby za te wszystkie żarty nadrobić, to by musiał zrobić z tych słów litanię, więc stwierdził, że wystarczy. Było późne popołudnie, a on był już po Nieszporach. Została mu tylko Kompleta. I był pewny, że w dzień Zmartwychwstania nikt nie będzie go niepokoił. Telefon, tradycyjnie miał wyłączony. Już dawno przestał czuwać nad przychodzącymi masowo standardowymi życzeniami. Trochę to było może nieelegancko z jego strony, ale za wszystkich, którym chciał wysłać życzenia odmówił modlitwę, za każdego z osobna, i na tym poprzestawał. Po Świętach czekały go liczne bury od przyjaciół i krewnych, ale do tego już przywykł. Skoro tak ciężko szło mu z wysyłaniem kartek, chociaż przecież próbował, to poprzestanie na modlitwie.
- Czyli Panie Jezu, mamy już dzisiaj spokój - raczej stwierdził niż zapytał w kierunku krzyża i bez schylania się przy pomocy stóp zsunął buty i opadł jeszcze głębiej w fotel. I właśnie w tym momencie rozległ się dzwonek przy drzwiach.
- To nie może być prawda - powiedział do siebie, ale raczej nie był to jęk rozpaczy. Był naprawdę zaciekawiony, kto to może być. Była jakaś szansa, że to jeszcze pan kościelny, albo któryś z ministrantów. Włożył ponownie stopy w buty i ciężko wstał z fotela. Chciał wstać z werwą, ale grawitacja i ciężar ciała okazały się przeklęcie realne. Jak przez cały Wielki Post, bo takie było jego sekretne postanowienie, aby każdego człowieka, który zapuka do plebanii o jakiejkolwiek porze przyjąć z uśmiechem i bez wyrzutów, że przecież kancelaria jest zamknięta (właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że chyba po raz pierwszy od bardzo dawna dotrzymał postanowienia wielkopostnego i nikomu się tym nie pochwalił, więc może to dlatego miał tak piękne Święta!), zatrzymał się przed drzwiami, wziął głęboki oddech, uśmiechnął się i otworzył drzwi. Kiedy zobaczył panią Gracjanę, którą właściwie poznał kilka tygodni przed Świętami, kiedy przyszła prosić o „wypisanie” jej z kościoła, uśmiech co prawda pewnie pozostał mu na twarzy, ale w duszy jęknął. Kobieta przez chwilę patrzyła na niego, może zdziwiona tym jego uśmiechem, dzięki Bogu nie mogła mu zajrzeć w myśli, i nic nie mówiła.
- Chrystus zmartwychwstał! - powiedział wreszcie Mateusz, może trochę z przekory, ale chyba jednak bardziej z serca.
- No wiem, wiem, słyszałam... - odpowiedziała zdezorientowana kobieta.
- Tak się, wie pani, pozdrawiamy w tym okresie Świąt Wielkiejnocy, nie mówimy „Szczęść Boże”, czy „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, tylko „Chrystus zmartwychwstał”, a odpowiada się „Prawdziwie powstał” - powiedział Mateusz i trochę mu się od razu przykro zrobiło, bo co prawda powiedział to z serca i życzliwie, ale zorientował się, że mogło zabrzmieć bardzo paternalistycznie.
- To może spróbujemy jeszcze raz? - poprosiła nieśmiało kobieta.
- Nie ma sprawy! - ucieszył się Mateusz. - Chrystus zmartwychwstał!
- Prawdziwie powstał! - równie głośno odpowiedziała kobieta.
- Fantastycznie - roześmiał się Mateusz i gestem ręki zaprosił ją do środka. - Co panią do mnie sprowadza w Dzień Zmartwychwstania? I od razu panią uprzedzę, że nie ma mowy, żebym dzisiaj panią „wypisał” z Kościoła. Nie dlatego, że kancelaria nieczynna, ale po prostu w takie Święto, z uczty, z wesela, z radości nikogo nie wypuszczamy.
- Nie, nie! Ja... jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji - powiedziała wchodząc do przedpokoju.
- Bardzo dobrze! Co nagle, to po diable. Czy może była pani na naszych rekolekcjach parafialnych? Przyznam się, że prosiłem braciszka franciszkanina, aby wziął pod uwagę ludzi, którzy być może nie mieszczą się w Kościele - tłumaczył Mateusz.
- Szczerze mówiąc nie byłam na tych rekolekcjach - odpowiedziała pani Gracjana siadając na wskazanym jej przez Mateusza krześle.
- A to może mi pani powiedzieć... przepraszam, nie chciałem być wścibski. Proszę mi powiedzieć, co panią do mnie dzisiaj sprowadza?
- Czy ja mogę prosić księdza o spowiedź? - zapytała cicho kobieta.
- O nic piękniejszego nie mogła mnie pani poprosić - uśmiechnął się Mateusz w myślach powtarzając „właśnie tak sobie wyobrażałem kapłaństwo: kobieta chce odejść z Kościoła, a przychodzi do spowiedzi”. - Oczywiście, że tak!

***

Zaczął się już trochę denerwować. Po raz pierwszy zorganizowali w drugi dzień świąt pizzę dla całej asysty i minęła 16.00, a nikt się nie pojawił. Nawet ksiądz Dawid, który obiecał, że zostanie i trochę pobawi się w wodzireja, żeby się dzieciaki nie nudziły. A Mateusz miał się zająć starszymi. Minęło kolejnych pięć minut i w dalszym ciągu nikogo nie było, więc postanowił wyjść z salki i zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Zrobił też sobie mentalną wizję lokalną, czy czasami nie pomylił godziny, ale doskonale pamiętał, że to miała być 16.00. I w tym momencie zobaczył biegnącą ku niemu chmarę ministrantów z butelkami i wiaderkami pełnymi wody. Mimo grawitacji i wagi ciała, rzucił się w przeciwnym kierunku, aby uciec przed przemoczeniem, i o dziwo, natychmiast zostawił wszystkich z tyłu. Kiedy już się cieszył ze „zwycięstwa” nagle stwierdził, że przecież to nie o takie zwycięstwo chodzi. Więc udał, że się potknął. Chłopaki z wrzaskiem dobiegli do niego, ale ustalili, że trochę go pokropią i wystarczy.
- Duch ginie w narodzie - westchnął zdumiony Mateusz, ale chłopcy już pobiegli straszyć, bo przecież nie oblać, kogoś innego, a on poszedł rozpakować pizzę.

Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna

CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości
jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!