TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 19 Kwietnia 2024, 12:42
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Jasna i ta druga strona księży(ca) - część CXXXVII

Jasna i ta druga strona księży(ca) - część CXXXVII

Wzrok Mateusza utkwiony był w okno, ale tak naprawdę nic nie widział. Siedział tak od kilkudziesięciu minut, co wziąwszy pod uwagę jego życiowe ADHD było trudne do wytłumaczenia. Czasami, oczywiście w żartach, skarżył się Bogu, że poskąpił mu tej zdolności bezczynnego leniuchowania. Nie chodzi bynajmniej o to, że nigdy nie marnował czasu. Oj, marnował! Ale zawsze w sposób czynny. Kiedy nie miał ochoty się do czegoś zabrać, albo nie miał do czegoś serca, potrafił zawsze znaleźć sobie coś innego do roboty, przekonując sam siebie, że nie może się zabrać choćby za papierową robotę kancelaryjną, jeśli najpierw... nie poustawia książek na regale. Albo nie posprząta pokoju. Albo nie wyprasuje koszul. Albo nie przeczyta kilku artykułów w internecie. I tak to zwykle wyglądało. Zazdrościł na przykład Maciejowi, który był człowiekiem pracowitym i zorganizowanym, ale kiedy miał wolny dzień, albo urlop, albo po prostu czuł, że potrzebuje odpoczynku, oddawał się zwykłemu bezczynnemu lenistwu. I na drugi dzień był naładowany do roboty jak zajączek z reklamy bateryjek Duracell. Podczas gdy on, Mateusz, zawsze musiał czymś zająć albo ręce, albo mózgownicę, a najlepiej jedno i drugie. Kiedy więc tak siedział gapiąc się w okno i pozwalając, żeby myśli bezładnie przelewały mu się przez umysł, sam się zastanawiał jak długo to może potrwać. Może wpadł w depresję? Rzeczywiście, myśli których nie kontrolował, były pełne użalania się nad sobą. Czuł się upokorzony tą podwójną próbą pielgrzymowania i tak mizerną porażką w obu przypadkach. Nawet godziny nie udało mu się przejść! Za drugim razem nawet nie zdążył wyruszyć.

- Niech się ksiądz proboszcz nie martwi – pocieszała go synowa Malińskiego, podczas transportowania go do domu. - Przecież każdy widział, że się ksiądz starał, no chyba nikt nie myśli, że ksiądz udaje...

- Pani Bożenko, pani myśli, że ja udaję? - zapytał zaskoczony Mateusz wbijając wzrok w kurczowo trzymającą się kierownicy kobietę. Pani Bożena zaczerwieniła się wyraźnie. - Pani naprawdę myśli, że ja udaję... - wyszeptał z niedowierzaniem Mateusz.

- Ależ skąd! Komu by się chciało tak wcześnie wstawać i jechać kawał drogi do Częstochowy, żeby jakieś gierki odstawiać... - mówiła bez przekonania pani Bożena.
- Powiem księdzu szczerze! Niechcący usłyszałam dwóch chłopaczków od tego młodego księdza co jest przewodnikiem, że ksiądz coś udaje, czy coś takiego... Ale niech się ksiądz nie przejmuje, przecież widać, że ksiądz ma spuchniętą kostkę...

- Przecież nawet pani nie pokazywałem mojej kostki – powiedział Mateusz.

- No, ale na pewno jest spuchnięta, chyba... No ja się nie znam, a może i boli również bez spuchnięcia – coraz bardziej plątała się pani Bożena, a Mateusz był pewien, że kobieta nie za bardzo mu wierzy.

- Mniejsza o to, pani Bożeno, nie ma o czym gadać – powiedział Mateusz i właściwie do końca podróży wymienili tylko kilka uwag, a pani Bożena co chwilę dzwoniła gdzieś ze swojego telefonu komórkowego.

Kiedy dojechali przed plebanię w drzwi znalazł wetknięty kawałek kartki, na którym było zapisane: „Niech sobie ksiądz nie wyobraża, że wygrał wojnę. Jak na razie to tylko drobna potyczka, w której sprzyjało księdzu szczęście. Zresztą będę szczery: ja lubię wyzwania i wielkie satysfakcje. Zatrzymać księdzu budowę przed rozpoczęciem to żadna satysfakcja. Ale jak ksiądz rozwinie skrzydła, podciągnie mury do góry i przyjdzie decyzja o wstrzymaniu budowy, a zapewniam księdza, że przyjdzie, to dopiero będzie radość. Takie sterczące mury będą pomnikiem księdza nieudolności. Wy to macie nawet napisane, prawda? Jak to szło? Napisane jest: „Ten oto się porwał na budowę, a nie umiał dokończyć”. Czy jakoś tak. To jest właśnie o księdzu. Nie podpisuję tej komunikacji, bo ksiądz doskonale wie, kto to napisał, wszak i styl odmienny od wypocin księdza kmiotków. Nie pozdrawiam. Pozostaję w oziębłości. Ba! We wrogości!”

- No pewnie, że się nie musisz podpisywać – powiedział na głos Mateusz rozglądając się, czy gdzieś w pobliżu nie obserwuje go stary esbek, bo tylko on mógł być autorem tych pogróżek. W pierwszej chwili te słowa nawet go podniosły na duchu, w końcu wiadomo, że jak diabeł ogonem merda i przeszkadza, to dzieło jest na dobrej drodze, ale później wszedł do domu, usiadł na jednym stołku, na drugim położył obolałą stopę i naszła go ta chandra. Czuł się upokorzony i przegrany. I gapił się w okno, a właściwie na samego siebie gapiącego się w niego z okiennego odbicia.

- Dwóch durniów się patrzy na siebie – powiedział i, o dziwo, wydawało mu się, że ten drugi powiedział to samo. Nie wiadomo ile by tak siedział i czy rzeczywiście nie popadłby w jakąś depresję, gdyby nie zadzwonił telefon. Przez chwilę patrzył na tego „drugiego” w oknie z pytaniem w oczach: „Odbierzesz?”, ale tamten sugerował mu to samo, więc bez patrzenia na wyświetlacz odebrał rozmowę.

- Słucham!

- Czy to ksiądz Mateusz? - zapytał żeński głos, który może i brzmiał trochę znajomo, ale jego apatia nie pozwoliła mu na podjęcie choćby marnego wysiłku celem przypomnienia sobie do kogo mógł należeć ów kobiecy głos.

- A jakby był ksiądz Mateusz, to z kim miałby przyjemność? - odpowiedział nieco złośliwie, ponieważ nie lubił osób, które się nie przedstawiają na początku rozmowy.

- Ale ja jednak wolałabym wiedzieć, bo nie jestem pewna, czy to właściwy numer – głos z drugiej strony był wyraźnie zakłopotany i Mateusz nie chciał się już więcej wyzłośliwiać.

- Numer jest właściwy, ksiądz Mateusz, czy mogę w czymś pomóc?

- Mateusz! No to co się wygłupiasz? Przecież nie będę obcym się zwierzać, tutaj Marysia – wesoło zadźwięczał głos z drugiej strony słuchawki.

- Marysia? - zdziwił się Mateusz.

- No tak, ty mnie pewnie pamiętasz jako siostrę Benedyktę od Służebniczek...

- Benedykta! - wrzasnął Mateusz. - Ty sobie nawet nie wyobrażasz ile ja się za ciebie modliłem przez te ostatnie dwa lata, od kiedy poproszono cię o opuszczenie zgromadzenia. Pamiętam, że ciężko ci się było z tym pogodzić...

- No ciężko było, ciężko, bo ja mam taką samą pomerdaną naturę jak ty, więc najbardziej mnie ubodło, że to nie była moja decyzja, tylko przełożonych... WTEDY to nie była moja decyzja... - tłumaczyła dziewczyna głosem tak pełnym spokoju, aż się Mateuszowi od razu humor poprawił.

- Wtedy? Czy to znaczy, że dzisiaj to jest też twoja decyzja? - zapytał.

- Oczywiście! Zresztą bardzo szybko stała się również moją decyzją, bo życie idzie do przodu, a Pan Bóg zaskakuje – uśmiechnęła się.

- Ty sobie nawet nie wyobrażasz jak bardzo Pan Bóg zaskakuje! I sobie nawet nie wyobrażasz jak bardzo potrzebowałem właśnie dzisiaj usłyszeć kogoś, kto ma taką radość życia jak ty, chociaż przyznam ci się, że nie spodziewałem się, że ją tak szybko odzyskasz – powiedział z pewną zadumą.

- Słuchaj, ja mam dzisiaj jeszcze większą radość, niż kiedy mnie znałeś w habicie. Bo Pan Bóg nie tylko w odpowiednim momencie, to znaczy ani za wcześnie, żeby próbować może w innych zakonach, ani za późno, pokazał mi, że moja droga wiedzie przez sakrament małżeństwa, po to dzwonię...

- Nie! Naprawdę? Wychodzisz za mąż??? - Mateusz osłupiał.

- No po to dzwonię, potrzebuję twój nowy adres, żeby ci wysłać zaproszenie – śmiała się po drugiej stronie Marysia. - Nie cieszysz się?

- No jasne, że się cieszę... A co to za wariat? No pięknie, to ja się  tutaj modlę za ciebie, żebyś swoje powołanie rozeznała...

-... no i Pan Bóg cię wysłuchał. I moich rodziców, i mnie, i dziewczyny które zostały w zakonie. Wszystkich nas wysłuchał i ja teraz nie mam żadnych wątpliwości. Jestem szczęśliwa i za dwa tygodnie będę żoną. A wariata poznasz na ślubie, zobaczysz, że go polubisz.

- Ale nie ukrywam, że dość szybko ci się to wszystko poukładało, szczęściaro... - powiedział Mateusz.

- Ejże! Niech no zacytuję, że tak powiem klasyka: „Jakbym nie był księdzem, to moje ewentualne narzeczeństwo, gdyby się jakaś wariatka znalazła, która pozwoliłaby mi prześladować się moją miłością, nie trwałoby dłużej niż rok”? Chyba nic nie pomyliłam, łącznie z cytatem z Poświatowskiej... No kto tak mówił? - pytała tryumfalnie Marysia, a Mateusz tylko mógł się dziwić wierności cytatu.

- Ja naprawdę muszę uważać, co mówię... Marysiu! Daj sobie spokój z zaproszeniem. Oczywiście, że będę, choćby na drugim końcu świata! 

- No to się cieszę, bo ślub w Bostonie...

- Łomatko...

- Żartowałam.

Jeremiasz Uwiedziony

CDN. Wszystkie imiona i fakty w powyższym opowiadaniu są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistości jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!