Jasna i ta druga strona księży(ca) - część CXXIX
Kiedy weszli do kościoła w Kołymce Mateuszowi o mało nie pękło serce ze wzruszenia, a może z żalu, zwłaszcza jak spojrzał na łzy toczące się po policzkach jego parafian, którzy na pewno byli wzruszeni, ale też i chyba zrozpaczeni: to był naprawdę cud, że kościół się jeszcze nie zawalił. Jego stan był fatalny pod każdym względem. Szczerze mówiąc Mateusz z trudem rozpoznał budowlę z zewnątrz, choć przecież widział kilkadziesiąt zdjęć. A w środku było jeszcze gorzej. Nie zachowało się prawie nic z dawnego wystroju, ściany wyglądały, jakby ich nikt nie malował od kilkudziesięciu lat. Oryginalne ołtarze były pozbawione wszystkich ruchomych elementów. Praktycznie, jeśli coś można było z tego kościoła wynieść, to wyniesiono. Parafianie ze Strzywąża stali i płakali. Mateusz widział, jak kowal Gienek Maliński zaciskał w pięści swoje wielkie jak bochny chleba dłonie w geście bezsilności.
- Przepraszam, z wrażenia zapomniałem zapytać, jak się pani nazywa – wyszeptał Mateusz do wyglądającej na jakieś siedemdziesiąt lat mieszkanki Kołymki, która otworzyła im kościół.
- Tomasiuk, proszę księdza, Magdalena Tomasiuk – powiedziała staruszka nie patrząc na Mateusza, ponieważ jej oczy przeskakiwały gorączkowo po twarzach jego parafian, jakby chciała sprawdzić, czy może kogoś sobie przypomina.
- Magdalena? - powtórzył Mateusz uśmiechając się z niedowierzaniem.
- No przecież mówię, że Magdalena – odpowiedziała nieco poirytowana staruszka, a jej wschodni zaśpiew zabrzmiał jeszcze wyraźniej.
- Przepraszam, po prostu nasz kościółek w Polsce jest pod wezwaniem św. Magdaleny, dlatego tak się ucieszyłem – wytłumaczył się Mateusz. - Czyli pani ma klucz od kościoła, zajmuje się nim, a ksiądz przyjeżdża tylko na Mszę Świętą? - dopytywał.
- Raz w miesiącu. Bo widzicie księżulku, nas tu zachodnich katolików jest mało. Po wojnie, jak część wyjechała do Polski, to resztę naszych przegonili z Kołymki, bo tu zrobili kołchoz i ściągnęli Ruskich ze Wschodu. Kościół przez wiele lat był magazynem. Ale z czasem kilkanaście rodzin polskich się uzbierało, ale nikt z naszych przodków tu nie mieszkał wcześniej. Będzie może z piętnaście lat, jak kołchoz został wzięty przez jakiegoś bogacza i myśmy się zajęli kościołem. Władze chciały go wyburzyć, ale nie mieli pieniędzy - tłumaczyła pani Magdalena.
- Nie mieli pieniędzy nawet na wyburzenie? - zapytał Mateusz dziękując w duszy Bogu, bo jakby tu przyjechali, a kościoła by nie było, to chyba mógłby zapomnieć o budowie nowego kościoła u siebie. A może byłoby dokładnie odwrotnie? Któż to wie.
- Oni nie mieli na zburzenie, a my nie mielim na remonty. Ksiądz Paweł, co to przyjeżdża raz w miesiącu, czasami przywiezie coś: a to stary ornat, a to kielich... I tak się to jakoś toczy powolutku. Ale co wchodzimy do kościoła, to najpierw patrzymy do góry, czy dach na łeb nie leci – opowiadała pani Tomasiuk w dalszym ciągu obserwując płaczących gości.
- Pani Magdaleno, a czy możemy tutaj Mszę Świętą odprawić? - zapytał Mateusz.
- A pewno! Tylko już nie zdążę naszych skrzyknąć – zmartwiła się pani Magdalena.
- To proszę ich skrzyknąć na jutro, na tę samą godzinę, a dzisiaj będzie tylko moja grupa, dobrze?
- Ło Matko! Dwa dni pod rząd to tu chyba ostatnio Msza była przed wojną – ucieszyła się staruszka, by po chwili się zmartwić. - Ale my tu nie mamy hostii, proszę księdza. Ksiądz Paweł zawsze przywozi, a nieraz to i na pół łamie, żeby starczyło.
- Pomyśleliśmy o tym, proszę się nie martwić. Hostii mamy tyle, że jeszcze wam zostawimy kilkaset – powiedział Mateusz myśląc z wdzięcznością o Macieju, który w przeddzień wyjazdu przywiózł mu dwa duże opakowania hostii i cztery ornaty, używane, ale w bardzo dobrym stanie.
- Matko Boska! Kilkaset hostii to nam wystarczy na pięć lat! - zdumiała się wiekowa kustoszka kościoła.
- I jeszcze mamy dla was cztery ornaty – uśmiechnął się Mateusz, a pani Magdalena z niedowierzaniem kręcąc głową udała się do zakrystii.
- Kochani! - Mateusz zwrócił się do swoich parafian, którzy ukradkiem ocierali łzy z oczu. - Zaraz rozpoczniemy Mszę Świętą. Jeżeli ktoś pragnie napisać imiona swoich zmarłych, to bardzo proszę, wyczytamy je podczas modlitwy wiernych. A główną intencją będzie oczywiście dziękczynienie, że Bóg nas tu dzisiaj doprowadził i prośba: żeby ten kościół nie upadł, a nasz żeby jak najszybciej ku chwale Bożej mógł stanąć – zakończył Mateusz, bo i jemu wzruszenie odebrało głos i szybkim krokiem skierował się do zakrystii. Zakrystia była zupełnie pusta, nie licząc kilku wieszaków i stolika, na którym stały paramenty liturgiczne, rzeczywiście mocno sfatygowane. Mateusz miał swoją albę i stułę, więc tylko poprosił panią Magdalenę o zapalenie świec. Przypomniał sobie, że nie ustalił pieśni, ale stwierdził, że nawet jeśli ta Msza będzie recytowana, to jego parafianie i tak nie zapomną jej do końca życia. Pani Magdalena zadzwoniła dzwonkiem wiszącym przy zakrystii i Mateusz uczynił znak krzyża wychodząc do ołtarza i aż go ciarki przeszły, kiedy z kościoła gruchnęło „Z dawna Polski Tyś Królową, Maryjo”. Jeszcze większy szok musiała przeżyć pani Magdalena, bo stanęła jak wryta i Mateusz nie zdążył się zatrzymać i z całym impetem uderzył ją w plecy tak, że patena z hostią zsunęły mu się z kielicha, który trzymał w dłoniach i upadły na posadzkę.
- Jezus Maria! - powiedziała pani Magdalena, kiedy Mateusz zbierał z podłogi liturgiczne paramenty. - Proszę Księdza, przepraszam, ale my to zwykle jesteśmy jakieś 10 do 15 osób i ja takiego śpiewu tutaj jeszcze nie słyszałam.
- Nic się nie stało – wyszeptał Mateusz. - Nas zwykle w kościele jest o wiele więcej niż dzisiaj, ale ja też jeszcze takiego śpiewu nie słyszałem.
Wstyd się przyznać, ale Mateusz z wrażenia nie zdążył się skoncentrować ani na pierwszym czytaniu, ani na psalmie. Przeczytał Ewangelię, ucałował podniszczony lekcjonarz i już po chwili nie pamiętał, co przeczytał. Wiedział, że dzisiaj nie będzie homilii, będzie kazanie.
- Kochani – rozpoczął zbliżając się do ludzi, bo ambonki nie było – chyba jeszcze nigdy nie słyszeliście, żebym powiedział homilię nie odwołując się do odczytanego słowa Bożego, ale dzisiaj będzie pierwszy raz, bo mam taki mętlik w głowie, że już nie pamiętam, o czym była Ewangelia – powiedział.
- Proboszczu, dzisiaj było o tym, że kto chce być pierwszym, ma być ostatnim. I że kto przyjmuje dziecko, to jakby Jezusa przyjmował – podpowiedział mu jeden z jego parafian, Zbyszek Rolny, i Mateusz na chwilę aż zaniemówił z wrażenia, bo dialogowanego kazania do dorosłych to w życiu nie miał.
- Bardzo dziękuję – wykrztusił wreszcie z siebie uśmiechając się. - Dobrze, że nawet jak proboszcz się nie wsłucha w Słowo, to zawsze jest ktoś, kto słucha.
- Bo wie ksiądz, moja żona chyba z dwa lata mi marudzi, żebyśmy się zdecydowali na trzecie dziecko i mnie ta Ewangelia dzisiaj otworzyła oczy – znowu wtrącił się Zbyszek Rolny. - Ona jeszcze nie wie, ale jak wrócimy szczęśliwie do Polski to...
- No już dobra – wtrącił się kowal Maliński. - Ty już Zbynek nie mów, co będziecie robili, bo my są w kościele. Niech proboszcz mówi dalej – Maliński skinął głową w kierunku Mateusza, który podobnie jak większość obecnych krztusił się ze śmiechu.
- Podoba mi się takie dialogowane kazanie – powiedział wreszcie. - Ale jak powiedział pan Zbyszek, rzeczywiście, musimy jeszcze szczęśliwie powrócić do domu i już wiemy, że ta pielgrzymka będzie miała niesamowite owoce. Pani Rolna chyba pójdzie pieszo przynajmniej do Częstochowy z wdzięczności - uśmiechnął się. - Zawsze wierzyłem, że nie ma takiego zła, trudności, czy nieszczęścia, żeby z niego Pan Bóg większego dobra nie wyprowadził. Popsuł nam się autokar. Zjedliśmy śniadanie na łonie natury i po godzinie podstawili nam najlepszy autokar, jakim w życiu jechałem – przypomniał Mateusz.
- Takiego telewizora, jak mamy w autobusie, to ja w domu nie mam – skomentował ktoś głośno z tyłu kościoła.
- No właśnie. Ale przyjechaliśmy tutaj i chyba nikt się nie spodziewał, że wasz kościółek będzie w tak opłakanym stanie. I ja się zastanawiam, co Pan Bóg przez to nam chce powiedzieć – kontynuował Mateusz.
- Jak to co, proszę księdza? Przecież to jest oczywiste – głośno powiedział Maliński rozglądając się po kościele i po twarzach swoich ziomków. - My już wszyscy wiemy, że nie tylko musimy taki kościół jak ten, no może trochę większy, u nas wybudować, ale jeszcze trzeba będzie się postarać i ten tutaj wspomóc, bo się serce kraje – powiedział stanowczo Maliński, a wszyscy dookoła kiwali głowami z aprobatą. - Przecież by nas tutaj Pan Bóg taki szmat drogi nie ciągnął, żebyśmy sobie projekcik zrobili, bo to by się i ze zdjęć dało zrobić. Jak no to ksiądz nam mówił o św. Franciszku? Że mu Jezus powiedział „Idź i dobuduj mój kościół”, tak? A nam co? Zróbcie se projekt?
Jeremiasz Uwiedziony
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!