Jasna i ta druga strona księży(ca)
część 206
Pani Weronika przygotowywała kawę, a Mateusz stanął przy oknie. Słońce już zachodziło, gdyby miał aparat, mógłby wykorzystać tzw. złotą godzinę fotografii, kochał ten moment dnia z wycofującym się światłem słonecznym i długimi cieniami. A jednak nie potrafił się nim zachwycić. Czuł, że właśnie obcuje z jakimś strasznym bólem i nie miał pojęcia, jak temu zaradzić. Jak pomóc. Usiadł przy stole i rozejrzał się po kuchni. Była schludnie urządzona, meble i sprzęty agd były średniej jakości. Od kiedy Maliński uparł się, że muszą wreszcie porządnie urządzić plebanię, a już na pewno kuchnię, Mateusz wyraźnie się podszkolił w urządzaniu mieszkań, bo Maliński wszędzie go brał ze sobą.
- Z wami księżmi, to jest trochę tak jak z babami, proboszcz się nie gniewa za porównanie - powiedział mu Maliński. - Ja po prostu mam doświadczenie i jak mam co kupić do kuchni, to bez mojej starej się nie ruszam, bo co bym nie wybrał, to wiem, że dla niej i tak będzie źle. Nie mam zamiaru przechodzić tego jeszcze raz z proboszczem.
- Ale panie Maliński, przecież ja panu mówię - próbował uchylić się od konieczności Mateusz. - Pan ma doświadczenie, syn jest stolarzem, meble do kuchni i tak będziecie wy robić, syn obiecał po kosztach, pamięta pan, prawda? No to przecież lepiej wiecie, co się nadaje, a co nie - tłumaczył.
- Nie. Jedzie ksiądz ze mną - upierał się Maliński.
- No ale przecież ja nie jestem kobietą, ja nawet gotować nie umiem i chętnie się zdam na fachowców - Mateusz nie dawał za wygraną.
- Jakby ksiądz był normalny w tych poglądach na dom, to mógłbym zaryzykować...
- A co, ja jestem nienormalny?- przerwał mu zaskoczony Mateusz.
- Nie mówię, że nienormalny, ale ksiądz tak wymyśla... No ja sam nie wiem, jak to wytłumaczyć, bo ksiądz to jakby wcale o to nie zabiega, tyle lat i plebania na poły pusta, ale jak już ksiądz coś tam wstawi, to nikt nie wie, jak ksiądz to wymyślił... Ten kominek, ta stara podłoga drewniana... Kto tam wie, co księdzu po głowie chodzi. Dlatego mówię, że trochę jak z babą, ale bez obrazy, proboszczu - dokończył Maliński drapiąc się swoją potężną, kowalską dłonią w tył głowy, co zawsze było oznaką zakłopotania. Po tej rozmowie co jakiś czas przyjeżdżał, brał proboszcza ze sobą i jeździli po różnych sklepach ze sprzętem agd i tak się Mateusz douczał. I teraz siedząc u pani Weroniki, żony bezdomnego Zygmunta, którego spotkał podczas swojej samotnej pieszej pielgrzymki na Jasną Górę, mógł docenić czystość, porządek i gust kobiety, która musiała sobie radzić sama z trójką dzieci. Wydawało mu się, że pani Weronika nadmiernie przedłuża cały ten proces przygotowania kawy, jakby chciała odwlec moment rozmowy. Zresztą wcale się jej nie dziwił, przecież była zaskoczona. On od kilku dni przygotowywał się do tej rozmowy i w dalszym ciągu nie miał pojęcia, od czego zacząć...
- Proszę bardzo, tutaj jest cukier i mleczko, jeśli ksiądz sobie życzy - przerwała jego zamyślenie kobieta stawiając na stole tacę z dwiema filiżankami, cukierniczką i małym dzbankiem. - Słodzi ksiądz?
- Nie, nie. Wie pani mam taką zasadę, dolce vita - cafè amaro - powiedział z rozpędu swój ulubiony bon mot Mateusz i natychmiast się ugryzł w język.
- Że co przepraszam? - zapytała kobieta.
- To ja przepraszam, nieraz mi coś przyjdzie na język, chodzi o to, że mam słodkie życie, więc kawę piję gorzką, ale to oczywiście nie było potrzebne - tłumaczył się zmieszany. - W każdym razie, nie słodzę kawy.
- Jak to było? - niespodziewanie dla Mateusza kobieta uśmiechnęła się. - Dolce vita - cafè amaro? Fajne, podoba mi się. W myśl tej zasady, to ja powinnam właściwie dodawać kawę do cukru, a nie odwrotnie - dodała już bez uśmiechu, ale i bez jakiejś szczególnej goryczy w głosie i zamilkła. Mateusz również nie wiedział, od czego zacząć. Po dłuższej chwili niezręcznego dla obojga milczenia kobieta podniosła swój wzrok znad filiżanki i spojrzała na niego.
- No słucham księdza - powiedziała.
- Ładnie tu u pani w tej kuchni - wykrztusił wreszcie z siebie Mateusz, po czym zaczerwienił się i w myślach zaczął prosić Boga o dowolny kataklizm, byle natychmiast, tak bardzo się zawstydził swojej głupoty. W wyobraźni widział przed sobą twarz Zygmunta i dźwięczały mu w uszach jego słowa: „Nie mam zielonego pojęcia, co ty jej pleban powiesz. Ale wiem, że ty będziesz wiedział. No co? Nie będziesz wiedział? A od czego macie tego Ducha Świętego? No widzisz? Dasz radę. Na pewno nie będziesz mógł powiedzieć jej tego, co ja czuję, więc nawet nie próbuj. Ty jej powiedz to, co o mnie myślisz. Nic nie ściemniaj, nie mów, że się poprawiłem, albo co. Nie. Nic z tych rzeczy. Powiedz jej to, co tu widzisz. Polana. Las. Piwo jak ciepłe siki. I ból. No i powiedz jej jeszcze o tym miłosierdziu, co według ciebie istnieje”. I w tym momencie Mateuszowi tylko to „piwo jak siki” odbijało się w najwyraźniej pustej mózgownicy. Pan Bóg okazał się łaskawy. Nie zesłał żadnego kataklizmu, ale do kuchni wszedł chłopiec, syn Zygmunta, choć bardziej podobny do matki.
- Mamo, Michasia mówi, że ten ksiądz to od taty. Czy to znaczy, że tata wróci do nas? - zapytał chłopiec, a Mateuszowi aż się serce skurczyło ze wzruszenia, a może z bólu.
- Jak go chcesz, to se idź do niego na ulicę! - z pokoju dobiegł krzyk najwyraźniej drugiego syna Zygmunta. - Wtedy będę miał obciach w klasie przez was obu!
- Mikołaj, wiesz doskonale, że nie powinieneś przeszkadzać, kiedy z kimś rozmawiam. Proszę, wróć do pokoju, dobrze? - powiedziała stanowczo kobieta, ale twardość jej słów była zrównoważona przez pełne miłości spojrzenie, którym obdarzyła syna. - A z tobą Szczepan, to sobie pogadam później. Możesz już się żegnać z twoimi koleżkami z „fejsika”, bo szybko ich nie zobaczysz! - krzyknęła w kierunku pokoju. Mikołaj rzucił jeszcze pełne nadziei spojrzenie w kierunku Mateusza, jakby chciał powiedzieć „proszę, niech tata wróci do nas” i wyszedł z kuchni.
- Widzi ksiądz? Mikołaj prawie codziennie się mnie pyta, kiedy pozwolę Zygmuntowi wrócić do nas. A najstarszy, Szczepan, ma w sobie tyle złości do ojca, że jak ktoś o nim wspomni, to wychodzi. Chociaż nie zawsze tak było... Wcześniej tęsknił, tak samo jak Mikołaj. Ale z półtora roku temu jeden z jego szkolnych kolegów założył na Facebooku taką grupę, wie ksiądz, o co chodzi, prawda? - kobieta spojrzała na niego.
- Tak, tak, oczywiście słyszałem o tych różnych grupach, skrzykują się - gwałtownie zaczął zapewniać Mateusz szczęśliwy, że kobieta zaczęła mówić i nie chciał, żeby przerwała, choć na Facebooku nie znał się za grosz. Ale kobieta już nawet na niego nie patrzyła, tylko mówiła dalej.
- No więc ten kolega założył w imię mojego Szczepana, tak żeby go pognębić, grupę „Dzieci bezdomnych sztajmesów” ze zdjęciami Szczepana no i oczywiście Zygmunta. Może sobie ksiądz wyobrazić, jak na tym zdjęciu wyglądał Zygmunt. To jest nie do wyobrażenia, jak dzieci potrafią być okrutne... Zaraz to się rozeszło, wie ksiądz, te ich lajki, polubienia... Myślałam, że Szczepan się zabije z rozpaczy. Oczywiście przez znajomego udało mi się szybko zablokować tę stronę. Ale mleko się już rozlało. I wie ksiądz, co mój Szczepek zrobił? Przejął akcję! Zaczął wszystkim opowiadać, że to on założył tę stronę, ale matka mu ją skasowała! Że zrobił to, żeby się odciąć od ojca, żeby już się nie wstydzić. Powiedział, że teraz już wszyscy wiedzą i ma spokój. No i mnóstwo kolegów, którzy go podziwiają, że taki twardy - po policzku Weroniki spłynęła jedna łza, którą kobieta szybko otarła. - Ale to wszystko jest moja wina, wie ksiądz?
- Z tym internetem? - Mateusz nie od razu złapał, o co chodzi.
- Z tym może też, ale chodzi mi o Zygmunta. To był złoty człowiek i mój prawdziwy przyjaciel, nie tylko mąż i ojciec moich dzieci. Ale, jakby to powiedzieć, spodnie w tej rodzinie to ja nosiłam. Decyzje ja podejmowałam. A Zygmunt pracował i kochał nas wszystkich. Był jak piec, przy którym wszyscy się grzaliśmy. Kiedy w jego pracy pojawiła się możliwość zarobienia lepszych pieniędzy, nie od razu wiedzieliśmy, że to nie jest do końca legalne. I ja mówiłam: „Zygmuś, wchodzimy w to”. Ale potem Zygmunt się zorientował i dawał mi wyraźne znaki, że coś jest nie w porządku. Nie „kawa na ławę”, tak żebym nie miała wyjścia i musiała zrezygnować z tych dodatkowych pieniędzy, które nie ukrywam, bardzo nam się wówczas przydały. Ale dał mi do zrozumienia, że sprawa śmierdzi. I jak zawsze czekał, że ja powiem: „Kończymy z tym”. A ja nie powiedziałam. Wszystko, co się zdarzyło później, łącznie z tą śmieszną zdradą, właściwie wymuszoną na Zygmuncie przez kobietę, którą uważałam za swoją najlepszą przyjaciółkę, było tylko konsekwencją. I to nie jest tak, że ja nie chcę Zygmuntowi wybaczyć. Ja nie potrafię wybaczyć sobie.
Jeremiasz Uwiedziony
Ilustracja Marta Promna
Komentarze
Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!