TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 14:51
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Grand Canyon

Grand Canyon

grand canyon

Zdarza się dość często, że po napisaniu artykułu jeszcze przez długi czas zastanawiam się jaki nadać mu tytuł, który z jednej strony odzwierciedlałby zawartość tekstu, a z drugiej zachęcał do przeczytania go. Akurat dzisiaj nie miałem z tym żadnego problemu, bo nazwa Grand Canyon mówi wszystko i tak rozbudza wyobraźnię, że lęk człowieka ogarnia, czy zdoła choć w nieznacznym stopniu oddać ogrom, piękno, zachwyt i całą masę innych uczuć, które przelewają się przez umysł i serce osoby stojącej na skraju tej potężnej szczeliny w skorupie ziemi. Zwłaszcza, że najczęściej pierwszą i dość długotrwałą reakcją jest milczenie.

Z Wielkim Canyonem mam swoje porachunki. Dwanaście lat temu byłem po raz pierwszy w tym miejscu i niewiele brakowało, abym z niego... nie wyszedł. 

Pierwszy kontakt

Może to była taka malutka przestroga ze strony Szefa? No bo wyobraźcie sobie Rok Jubileuszowy w Rzymie, setki milionów ludzi z całego świata, w tym miliony Polaków zmierzają do Wiecznego Miasta, a ja, wówczas student jednej z rzymskich uczelni wybieram się do Ameryki. Nie ukrywam, że było w tym geście sporo przekory, ale też i konieczność odbycia praktyki w którymś z środków masowego przekazu, a skoro pojawiła się możliwość zrobienia tego w Ameryce, to dlaczego nie? Na zakończenie zaś stażu dziesięć dni wolnego do zagospodarowania w USA. Decyzja zapadła szybko: Grand Canyon. Nie będę opisywał całej naszej wyprawy związanej z podróżą wynajętym samochodem, w którym również spędzaliśmy noce, z wyśrubowanymi dawkami pokarmu na każdy dzień, faktem jest, że na skraj Canyonu dotarliśmy po południu. Przeczytaliśmy na jakiejś tablicy informacyjnej, że zejście w dół do pewnego punktu zajmie nam półtorej godziny. Jak pozbawieni elementarnego rozsądku i instynktu samozachowawczego gówniarze policzyliśmy, że w związku z tym w trzy godziny da się zrobić trasę tam i z powrotem. I dawaj w dół. Zeszliśmy nawet w czasie krótszym niż przewidywany, więc wcale się nie spieszyliśmy z wyruszeniem w drogę powrotną. A ta okazała się koszmarem. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że na szlaku nie ma już nikogo oprócz nas. Po kilkunastu minutach marszu pod górę kolega zaczął mieć ataki wymiotów. Kiedy po około dwóch godzinach mu przeszło, ja poczułem się jakby mi nagle nogi odjęło. Przewracałem się co kilka metrów potykając się o byle kamyczek, a trzeba pamiętać, że w przeciwieństwie do gór, tutaj łatwo się idzie do celu, bo jest ciągle z górki, ale kiedy się wraca, prawa fizyki się nie zmieniają: jest ciągle pod górkę. Pan Bóg jeden wie w jaki sposób udało nam się w końcu około dwunastej, a może pierwszej w nocy wyleźć na powierzchnię. Przez pół godziny leżeliśmy na trawie ciężko dysząc i dziękując Bogu, że za naszą głupotę nie spotkała nas gorsza kara: niedożywieni, bez butelki wody porwaliśmy się na Grand Canyon! I Bogu niech będą dzięki, że nie zdecydowaliśmy się wówczas na zejście na sam dół do rzeki Colorado, a były i takie pomysły. Hm, chyba nawet moje...

My tu jeszcze wrócimy

Kiedy więc w ubiegłym roku odbywałem swój błyskawiczny rekonesans po Parkach Utah i Arizony bynajmniej nie żałowałem szczególnie, że zabrakło czasu na Grand Canyon. Tam już byłem! I przyznam się Wam, że nawet większość szczegółów usnąłem z pamięci, dość powiedzieć, że nie byłem w stanie nawet powiedzieć, czy owa pamiętna przygoda miała miejsce na północnym czy też południowym skraju Canyonu. 

Ale w tym roku nie mogłem się dłużej „boczyć” na Grand Canyon, ponieważ dla towarzyszących mi kolegów był to główny cel wyprawy i trudno im się dziwić. Przeznaczyliśmy aż dwa dni na ten Park i chcieliśmy odwiedzić zarówno South Rim, czyli południową stronę, jak i North Rim (północną), która jest odwiedzana przez około dziesięć razy mniej turystów, ale zdaniem wielu jest równie piękna, a może nawet piękniejsza. Ja miałem też nadzieję na umiejscowienie geograficzne mojej pierwszej wyprawy. 

Jak pisałem dwa tygodnie temu, nasze pierwsze podchody zostały potraktowane przez Grand Canyon zdecydowanie nieprzychylnie: burze, deszcze i mgły. Staliśmy na skraju tego cudu natury i nic nie widzieliśmy. Porzuciliśmy więc Arizonę na rzecz Kalifornii z jej parkami skąpanymi w tych dniach w promieniach słońca (aż za bardzo, bo jednak do 44 stopni nie jesteśmy przyzwyczajeni), odgrażając się, że my tu wrócimy i tak też zrobiliśmy. Chociaż musieliśmy spędzić w samochodzie baaaardzo wiele czasu, to jednak decyzja okazała się być strzałem w dziesiątkę. Po naszym powrocie do Arizony pogoda była fantastyczna.

Większe niż katedra...

Zaczynamy od strony południowej. Pierwszy po latach rzut oka na rozciągający się u moich stóp widok, pomimo moich porachunków z tym miejscem, co tu ukrywać, robi niesamowite wrażenie. Wyczytałem, że pierwsi biali ludzie podziwiali ten sam widok w 1540 r.: Francisco Vázquez de Coronado i Garcia Lopez de Cardenas, przyprowadzeni tutaj przez przewodnika z plemienia Hopi musieli przeżyć niezły szok i zapewne im też brakowało słów. W swoich raportach pisali, że zobaczyli skały większe niż... katedra w Sewilli. Ja się wcale nie dziwię, że jedyne porównanie jakie przyszło im do głowy wiązało się z czymś sakralnym, z katedrą. Do mnie takie miejsca przemawiają tylko językiem sacrum. Przypominają mi się słowa mojego maestro od teologii ks. prof. Romana Rogowskiego, który powtarzał, że góry są sakramentem Boga. I nic na to nie poradzę, że w takich miejscach automatycznie zwalniam kroku, a nieraz przyspieszam, aby nieco odseparować się od towarzyszy podróży, palce zaś dłoni sięgają do kieszeni w poszukiwaniu różańca. A skoro już jesteśmy przy różańcu. 

Na koniec wszystko się wyrówna

Czytelnicy zapewne pamiętają moje przygody z niekończącymi się dziesiątkami podczas Camino w Hiszpanii, kiedy to mając w dłoniach kijki treningowe nie używałem paciorków różańcowych i zawsze na wszelki wypadek dodawałem jedną, drugą, czy trzecią „Zdrowaśkę” i w ten sposób dziesiątki stawały się nieraz pewnie i dwudziestkami. Tym razem przygoda miała inny charakter. Stojąc w obliczu tej katedry większej niż ta w Sewilli sięgnąłem odruchowo po różaniec i zacząłem się modlić. I o dziwo, dziesiątki szły mi wyjątkowo szybko! Miałem pewne podejrzenia, ale kontynuowałem modlitwę nie odrywając wzroku od skał, które wytrawnemu geologowi opowiadają ponoć dwa miliardy lat historii Ziemi. Sprawa się rypła, kiedy zakończyłem piątą dziesiątkę i pod palcami wyczułem, że na różańcu zaczyna mi się... szósta dziesiątka! Tego było za wiele! Zbliżam koronkę do oczu i cóż się okazuje: mój różaniec ma sześć cząstek a każda z nich po... pięć małych paciorków. Dlatego te dziesiątki tak szybko mi się kończyły! Po prostu, o ile mnie pamięć nie myli miałem w ręku koronkę, która służy do odprawiania Koronki do Krwi Chrystusa, czy ktoś mi to potwierdzi? Może siostra zakonna, która podarowała mi tę koronkę? W każdym razie, dobrze, że na Camino trochę nadrobiłem sytuację, teraz się wyrównało.

W South Rim przypomniałem sobie moją pierwszą wyprawę: tak to było właśnie tutaj. Ale tak naprawdę Grand Canyon od tego roku nabrał dla mnie zupełnie nowego wymiaru, a wszystko dzięki wyprawie na North Rim, mniej odwiedzaną stronę. 

Zakochany w Grand Canyon

Choć między brzegami Canyonu w najwęższym miejscu jest około 800 metrów (w najszerszym 29 km), to żeby dostać się na drugi brzeg (można też pieszo, jest dość blisko ;-) trzeba przejechać samochodem ponad 290 kilometrów. Ale, uwaga, naprawdę warto! Ja się wreszcie zakochałem w Grand Canyonie właśnie dzięki północnej stronie. O wiele mniej ludzi, o wiele fantastyczniejsze widoki. No i tam spełniło się moje marzenie: Eucharystia w tej niesamowitej katedrze. Niedaleko miejsca, w którym ją sprawujemy jest Angels Widnow, czyli Okno Aniołów. Ale ja jestem przekonany, że to właśnie nad naszym kamiennym ołtarzem zgromadziły się wszystkie anioły, bo tam właśnie otworzyło się Niebo.

Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek


Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!