TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 15:26
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Długa droga do domu (II)

Długa droga do domu (II)

Mija właśnie 80 lat od momentu, w którym tysiące polskich dzieci, które wcześniej znalazły się w sowieckich łagrach, rozpoczęło swą długą i trudną drogę tułaczą. Droga ta nie zawsze prowadziła ich do Polski. Wiele dzieci zmarło w jej trakcie, wiele z różnych powodów trafiło do Ameryki, Australii czy Anglii. Zofii Pawłowskiej, mojej rozmówczyni, która zmarła tuż przed publikacją niniejszego wywiadu, udało się szczęśliwie wrócić do Ojczyzny i nie utracić nikogo z najbliższych.

Po długiej drodze z Syberii, przez Uzbekistan, Persję i wody Oceanu Indyjskiego dotarła Pani do Afryki. Ile miała Pani wtedy lat?
Zofia Pawłowska: Urodziłam się w 1927 roku, więc miałam 16 lat. Prawie cudem dopłynęliśmy do tej Afryki, bo na całej trasie manewrowaliśmy między japońskimi minami. Wyraźnie chroniła nas opieka Boża. Kapitan oczywiście powiedział nam o tym dopiero wtedy, kiedy już byliśmy bezpieczni. Natomiast Unia Afrykańska przyjęła polskie dzieci z największą serdecznością. Nasz ośrodek był szeregiem schludnych murowanych baraczków. Wewnątrz stały po dwa rzędy łóżek ze śliczną bieluśką pościelą, a w każdym z budynków był oddzielny pokoik dla wychowawczyni. Cały teren ośrodka był ogrodzony, głównie dla bezpieczeństwa przed dzikimi zwierzętami. Dyrektorem ośrodka był ks. Kubiński. W naszym obozie mieliśmy też kościółek, szkołę i stołówkę. Często byliśmy zapraszani przez tutejszych mieszkańców do ich sadów. Głównymi mieszkańcami pobliskich okolic byli Burowie, potomkowie dawnych holenderskich kolonistów. Dzięki inwencji naszych nauczycieli powstał chór i teatrzyk. Wyjeżdżaliśmy na różne występy. Święto 3 maja 1943 roku obchodziliśmy uroczyście w Oudtshoorn. Po porannej Mszy była akademia, deklamowano wiersze i śpiewano pieśni. Myślałyśmy o Polsce, naszym rodzinnym domu i rodzicach. Z siostrą Oleńką rozmyślałyśmy o mamusi. Wciąż zadawałyśmy sobie pytania: gdzie jest? Dlaczego nie mamy żadnych wiadomości od tak długiego czasu? Modliłyśmy się gorąco, wierząc, że stanie się w końcu cud i ją odnajdziemy. W czerwcu nadszedł dzień imienin trzech Władysławów: Sikorskiego, Raczkiewicza i Andersa, więc urządzono w naszej szkole uroczystą akademię. Przemawiał ks. kanonik Kubiński i prof. Strzembosz. Przypomnieli, jak gen. Sikorski dzielnie walczył o wydostanie Polaków z rosyjskiego piekła, jak gen. Anders z kościotrupów zrobił prawdziwe wojsko. Jak było dawane pożywienie biednym schorowanym ludziom i dzieciom. Choć nam nie trzeba było tego mówić – bo dobrze wiedzieliśmy, że dlatego żyjemy, że zostały przy jednostkach zorganizowane sierocińce i szkoły Jungów – poczuliśmy się wzruszeni. Gdyby nie polskie wojsko pewnie nigdy nie byłoby możliwości wydostania się z nieludzkiej ziemi.

Wkrótce potem zginął w katastrofie samolotu gen. Sikorski. Pamięta Pani ten dzień?
Oczywiście. Pamiętam, że 5 lipca 1943 roku dotarła do nas wiadomość o śmierci Generała. Dla nas była to wieść wprost przerażająca. Aż trudno uwierzyć, że Naczelny Wódz gen. Sikorski zginął w katastrofie samolotowej. Nasz ukochany wybawiciel, wspaniały człowiek, nadzieja i duma narodu? Jak to możliwe? A może to nieprawda? No tak się wtedy człowiek zastanawiał. Niestety wiadomości przekazywane przez radio potwierdziły tę tragedię. Byłyśmy wszystkie przerażone. Płakałyśmy głośno z bólu, żalu i bezsilności. Pytałyśmy jedna drugą: co teraz? Co będzie z nami dalej? Na szczęście mniej więcej już w połowie lipca, dotarła do nas wiadomość z radia, że po śmierci gen. Sikorskiego Naczelnym Wodzem został mianowany gen. Sosnkowski, a jego zastępcą gen Anders. To nas trochę uspokoiło.

Kiedy odnalazłyście mamę i brata?
Dokładnie 28 sierpnia 1943 roku nadszedł wreszcie tak oczekiwany przeze mnie i Oleńkę list od naszej mateńki. Była w Ugandzie. Przez wiele miesięcy poszukiwałyśmy jej wierząc, że żyje i że się spotkamy. Wysyłałyśmy wiele listów, ale przez długie miesiące nie było żadnej odpowiedzi. Tylko jeden list trafił na właściwy adres. Był to list z obrazkiem Pana Jezusa Miłosiernego, z napisem umieszczonym przez nas: „Jezu, zaprowadź ten list do Mateńki. W tej intencji ofiarujemy 9 Komunii Świętych przez 9 miesięcy”. I właśnie ten list, jako jedyny, dotarł do naszej ukochanej mamy. Koniec końców, po wielu przeprawach mama, Oleńka, Wiesiu i ja wróciłyśmy razem do Polski w 1948 roku. Tatuś przeżył wojnę i czekał na nas w okolicach Jeleniej Góry.

Nim jednak wróciła Pani do Polski zdała egzamin dojrzałości w Afryce i rozpoczęła swoją pierwszą pracę.
Krótko przed maturą przenieśli nas w inne miejsce, do osiedla Gatooma, pełnego pustynnych krzewów. Szkołę zorganizowano nam w obozie pojenienckim. Najpierw musiałyśmy włożyć wiele energii i wszystko w tym obozie odpowiednio uprzątnąć, dopiero potem zawzięcie zabraliśmy się za naukę. Z braku podręczników uczyłyśmy się często grupowo, a nasi kochani nauczyciele nigdy nie szczędzili czasu na wyjaśnianie i tłumaczenie zawiłych zagadnień. Matura stała się ukoronowaniem ciężkich wysiłków. Udała się znakomicie, bo lepiej albo słabiej, ale wszystkie otrzymałyśmy oceny pozytywne. Na zakończenie przed nami defilada całej szkoły i serdeczne życzenia od nauczycieli.
Po maturze miałyśmy kilka radosnych, wolnych dni, ale potem trzeba coś ze sobą zrobić. Rozpoczęły się starania o zdobycie jakiejś pracy. Niektóre dziewczęta znalazły zajęcie w introligatorni, u fotografa lub w fabryce, ale najwięcej propozycji napływało z farm albo do opieki nad dziećmi. Mnie przypadła w udziale praca na farmie w charakterze niani do trójki dzieci. Miałam tam różne przygody i przeżycia, ale wkrótce bardzo się do tej pracy przywiązałam. Szczególnie pokochałam ośmiomiesięczną Kolin, którą zajmowałam się dzień i noc. Była cudownym małym grubaskiem i beze mnie ani rusz. Pracowałam tam przez osiem miesięcy, czyli do dnia do wyjazdu z Afryki.

Rozmawiała Aleksandra Polewska - Wianecka

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!