TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 20 Kwietnia 2024, 08:57
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Co kryje się pod stołem?

Co kryje się pod stołem?

mesa

Mesa Verde to nazwa nadana płaskowyżowi położonemu w południowo-zachodniej części stanu Kolorado przez Hiszpanów w XVIII wieku i oznacza po prostu Zielony Stół. Rzeczywiście, kiedy opuszcza się pustynne południe stanu Utah i ma się jeszcze w pamięci natłok skał, łuków i kanionów, olbrzymia zielona przestrzeń, choć niekoniecznie płaska jak stół, jawi się jako odmiana i zapowiedź czegoś zupełnie innego. Zapowiedź, dodajmy, która nie kłamie.

Dokładnie 100 lat przed tragicznym dla nas rokiem 1981, w ten sposób będzie łatwiej zapamiętać, niejaki Richard Wetherill wraz ze swoją liczną rodziną osiedlił się na południu stanu Kolorado. Prowadził klasyczne życie kowboja na swoim rancho, ale miał też w sobie żyłkę domorosłego archeologa, a może bardziej smykałkę handlarza? Pozostańmy przy bardziej romantycznej wersji wczesnego Indiany Jonesa, który rozglądał się wokół siebie w poszukiwaniu ruin po plemionach indiańskich. 

Znaleźć skarb szukając krowy

Pozwolę sobie tutaj na małą dygresję, jak wszystkim sympatykom westernów, zostało mi wpojone przekonanie, że wszyscy Indianie w Północnej Ameryce mieszkali w namiotach typu wigwam, albo szałasach. Nic bardziej błędnego, różne plemiona rozwinęły bardzo różne formy osadnictwa i również budownictwa, ale nie będziemy teraz rozwijać tematu, dość powiedzieć, że kiedy Wetherill szukał ruin indiańskich, wiedział co robi i nie myślał o wigwamach. W ogóle miał on dość dobre kontakty z ówczesnymi Indianami i może właśnie dlatego jeden z nich zwany Acovitz z plemienia Ute powiedział mu coś, co mogło brzmieć mniej więcej tak: „Głęboko w Kanionie Klifu i tuż pod jego progiem znajduje się wiele domów starych ludów, tych antycznych. Jeden z tych domów, wysoko w skale jest większy niż inne... My, ludzie Ute, nigdy tam nie wchodzimy, bo to miejsce jest święte”. Takie słowa pewnie mocno zaintrygowały Richarda, ale musiał się on zajmować sprawami swojego rancho i odłożył eksplorację niedostępnych ścian kanionu na inny czas.

Ale właśnie gdy zajmował się swoim bydłem, 18 grudnia 1888 roku, jedna z krów gdzieś się zapodziała. Szukając jej Wetherill wraz ze swoim szwagrem Charliem Masonem znaleźli się w pobliżu głębokiego Canyon Cliff. Ponieważ padał gęsty śnieg i bali się, żeby nie wjechać w przepaść, zsiedli z koni i pieszo, powoli doszli aż na skraj. I wtedy ich oczom ukazał się niesamowity widok lekko pokrytego śniegiem, uczepionego skał, kamiennego miasta wybudowanego pod olbrzymią wystającą masą skalną na przeciwległej ścianie kanionu.

Oczywiście nie zawracali sobie już głowy zagubioną krową, ponieważ nasz Indiana Jones, czyli Richard Wetherill, nie mógł przepuścić takiej okazji. 

Ci, którzy byli przed nami

Wcale się nie dziwię zachwytowi jaki ogarnął Richarda i jego szwagra Charliego. Kiedy prowadzeni przez naszą wspaniałą przewodniczkę, a właściwie Rangerkę (jak to powiedzieć: Parkami w USA opiekują się Rangersi, więc pani będzie Rangerką, tak?) możemy spojrzeć z góry na Cliff Palace, nazwę tę zawdzięczamy Richardowi, stajemy w zadumie i wyobraźnia galopuje wypełniając poszczególne place, uliczki i okna kamiennego miasta postaciami, które stają się coraz wyraźniejsze wraz z napływem informacji od naszej świetnie przygotowanej Rangerki. OK, przyznaję, że była również bardzo ładna ;-).

A znajdujemy się w Parku Narodowym Mesa Verde, który ustanowiono w 1906 roku (w 1978 r. został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO) między innymi po to, aby ochronić przed dewastacją i szalbierstwem archeologiczne bogactwo odkryte przez Wetherilla i Masona. A wierzcie mi, jest co chronić. Prekolumbijskie osiedla mieszkalne uczepione u ścian kanionu, z których Cliff Palace jest najbardziej okazałym, zamieszkałe przez Indian nazwanych przez Navajo Anasazi, czyli Ci-Którzy-Byli-Przed-Nami, są niesamowitą atrakcją. Wiemy, że mieszkali oni tam od VI wieku, przeżywali swoją złotą erę w XII i XIII wieku, pod koniec którego, z przyczyn ciągle niejasnych, na przestrzeni życia jednego bądź dwóch pokoleń opuścili ten teren. 

Anasazi, czy jak ich nazywają dzisiaj naukowcy Ancestral Puebloans, pozostają ciągle tajemnicą, ponieważ nie pozostały po nich źródła pisane. Niemniej struktury, które pozostawili, są dość elokwentne i przy pomocy naszej ślicznej przewodniczki odkrywamy lud, który dobrze radził sobie z budownictwem i rękodziełem, a przede wszystkim doskonale opanował sztukę przeżycia w bardzo trudnym terytorium. W momencie kiedy definitywnie opuścili swoje kamienne osiedla uczepione u skał, osiągnęli poziom cywilizacyjny życia wspólnotowego zaliczany do najwyższych w ówczesnej Ameryce Północnej. 

Byli plemieniem bardzo pokojowym, ponieważ wśród wykopanych szczątków nie znaleziono choćby jednego ciała, którego zgon byłby skutkiem zranienia, czy strzały z łuku. Nie zdarzały się wśród nich przypadki kanibalizmu, choć w nieodległych miejscach takie przypadki przytrafiały się innym plemionom. Przypuszczalnie właśnie brak pożywienia, wody i drzewa, które było ważnym budulcem i materiałem grzewczym, sprawiły, że w zadziwiająco krótkim okresie cała populacja wyemigrowała (zdaniem niektórych etnografów dając początek plemieniu Hopi). Wreszcie Anasazi mieli swoją religię i dlatego przy domostwie każdej wspólnoty rodzinnej była okrągła kiva, czyli specjalne miejsce kultu oddawanego bóstwom, a także przodkom, którzy odeszli. Co ciekawe, z badań wynika, że te miejsca były wykorzystywane nie tylko do religijnych rytuałów, ale spędzano tam wiele czasu. Bardzo mi się podoba takie „pomieszanie” życia i wiary.

Sztuka życia w równowadze

Wspomniałem o wspólnocie rodzinnej. Przed przybyciem do Cliff Palace zwiedziliśmy inną mniejszą osadę i był z nami inny, mniej uroczy, ale równie kompetentny przewodnik, Ranger, który upatrzył sobie pewną nastolatkę i troszkę ją „maltretował”. Ale dzięki temu maltretowaniu dowiedzieliśmy się jak odmienne było życie mieszkańców puebla od naszych standardów. Około 13-letnia Joan, która z wyraźną trudnością wyciągnęła z uszu słuchawki iPoda, musiała odpowiedzieć na pytania naszego Rangera.

- Co będziesz robić kiedy wrócisz z wakacji do domu?

- Pojadę nad jezioro.

- A później?

- Cóż, będę zaliczać poprawki i rozpocznę kolejny rok szkolny - odpowiedziała szczerze Joan.

- Widzisz Joan - tłumaczył Ranger - gdybyś TUTAJ mieszkała, właśnie wychodziłabyś za mąż, rano pilnowałabyś indyków, które oprócz psów były jedynymi zwierzętami hodowlanymi, albo pracowałabyś na poletku należącym do twojego klanu, uprawiając zboże, dynie albo fasolę, 20 metrów nad nami - opowiadał zszokowanej nastolatce, która pewnie w duchu dziękowała Bogu, że urodziła się akurat w naszej erze. Następnie nasz przewodnik „wybrał” spośród turystów męża dla Joan i pytał gdzie chciałby zamieszkać ze swoją „żoną”.

- Hmm, nie wiem, ale chyba daleko od teściowej - odpowiedział chłopak wywołując salwę śmiechu. 

- Sorry friend, ale tutaj poszedłbyś mieszkać dokładnie przez ścianę z twoją teściową, bo klany rodzinne tworzyły się właśnie po linii żeńskiej. Taka rozbudowana rodzina miała swoją kivę, czyli pokój modlitwy i swoje poletko na górze - wyjaśniał Ranger, by za chwilę znowu pomęczyć Joan.

- Joan, a jak myślisz, co Indianie robili ze swoimi nieczystościami?

Joan bez słowa skierowała głowę w kierunku przepastnego urwiska tuż obok nas, ale Ranger pokręcił przecząco głową.

- Owszem, tam wyrzucali różne niepotrzebne rzeczy i dzięki temu wiemy o nich dzisiaj tak wiele, ale nie odchody, bo były one zbyt cennym nawozem. Odchody wyniosłabyś w wazie umieszczonej na twojej własnej głowie na górę na pole - tłumaczył z uśmiechem.

Na samą myśl, że po tych stromych drabinach, po których z trudem zeszliśmy kurczowo ściskając je obiema rękami, należało wejść na górę z takim ładunkiem na głowie, wszyscy wydali z siebie odgłos przerażenia, a może zdegustowania, a Joan aż zasłoniła sobie usta dłonią.

- Tak. Życie tutaj to nie była bajka - podsumował Ranger, który na koniec nagrodził biedną Joan odznaką Młodego Rangera.

Dlaczego warto zboczyć ze szlaku?

Opuszczamy Park Zielonego Stołu bardzo zadowoleni. Zdecydowaliśmy nieco przypadkiem zboczyć z naszego szlaku, który nie przewidywał wizyty w Kolorado, ale naprawdę warto było, bo miejsce jest absolutnie godne uwagi i czasami dobrze jest sobie przypomnieć, że nasze życie, bez względu na to do jakiej grupy społecznej dzisiaj się zaliczamy, jest po prostu komfortowe. 

Już po powrocie do kraju doczytałem, że na terenie parku Mesa Verde w 2006 roku, w utrzymywanym w tajemnicy miejscu, pochowano szczątki ponad 1500 osób z różnych plemion, w tym niezidentyfikowane szczątki 26 osób, a także niemal 5000 przedmiotów związanych z rytuałami pogrzebowymi. Wiek tych szczątków ludzkich i przedmiotów szacuje się na okres ośmiuset lat pomiędzy VI a XIII wiekiem i wszystkie zostały znalezione (często, nazwijmy to po imieniu, wyszabrowane) na terenie Mesa Verde. W ten sposób oddano hołd tym ludzkim istnieniom, a Park jest nie tylko atrakcją turystyczną, ale nadal pozostaje świętym dla kolejnych pokoleń.

A co się stało z naszym Indiana Jonesem? Skończył marnie, zastrzelony przez Indianina w 1910 r. Dla jednych pozostaje szlachetnym odkrywcą, który wyniósł, a później przekazał (sprzedał?) do muzeów tysiące obiektów z odkrytych razem ze szwagrem indiańskich ruin, dla innych hochsztaplerem, który dokonał nieodwracalnych szkód na odkrytych osiedlach Anasazich. 

Dla mnie Richard Wetherill pozostaje kolejnym, choć przecież z zupełnie innej kategorii przykładem, że jak się zagubi owieczka, albo krowa, to warto jej szukać.

Tekst i foto ks. Andrzej Antoni Klimek

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!