TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 23:25
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Camino de Santiago - Dzień XXI

Camino de Santiago 

Dzień XXI La Caridad -  Ribadeo

Jeśli dzisiaj szczęśliwie dojdę do celu, będzie to oznaczać, że pielgrzymuję już dokładnie trzy tygodnie. Szczerze powiem, że sam się dziwię i trochę jestem z siebie dumny. Jeżeli nie liczyć trwającego od tygodnia bólu lewej łydki i kilku drobnych bąbli na stopach, mój organizm znosi bardzo dobrze trudy pielgrzymowania. Okazuje się, że Pan Bóg zawsze dobrze nas wyposaża i jeśli dał mi tę naturę i duszę włóczęgi, to nie pożałował również wytrzymałości fizycznej. Jeszcze jedną rzeczą, której nieco się obawiałem podejmując decyzję o Camino był strach przed… monotonią. Naprawdę. Obawiałem się, że wraz z upływem dni, w to codzienne pielgrzymowanie wkradnie się rutyna, a może nawet i nuda, a tymczasem muszę przyznać, że dzieje się ze mną dokładnie to samo, co zawsze spotyka mnie, gdy czytam dobrą książkę lub oglądam film, których bohaterów polubiłem. Żal mi się z nimi rozstawać. Podobnie dzisiaj na pierwszych kilometrach łatwego i przyjemnego etapu do Ribadeo zaczynam ze smutkiem myśleć, że już za kilka dni ta wspaniała przygoda dobiegnie końca. Z tego, co jest napisane w przewodnikach albergue, do którego zmierzam znajduje się tuż za olbrzymim mostem przerzuconym nad rzeką dzielącą Asturię od Galicji. Tak, tak, dzisiaj wieczorem wejdę do ostatniego już regionu na mojej trasie, w którym znajduje się Santiago de Compostella. Dzisiaj też ostatni odcinek wzdłuż morza, a od jutra odbijemy bardziej na południe. Rzeczywiście do tej pory najczęściej słyszeliśmy określenie Camino de la Costa, czyli Szlak Wybrzeża, podczas gdy na części galicyjskiej zdecydowanie dominuje nazwa Camino del Norte. 

Gdy tak pielgrzymuję przy pięknej pogodzie podziwiając morze, z którym będzie trzeba się pożegnać, dostaję informację z Polski, o śmierci mamy kolegi księdza. I przez kilka kolejnych godzin myślę sobie o mojej mamie, która też już po drugiej stronie. I wiem, co będzie teraz czuł Olek. Bo on tego jeszcze nie wiedział, ale teraz się dowie, że kiedy umiera mama, to dom rodzinny przestaje być twoim domem. Dopóki tam była mama, to każdy wyjazd do rodzinnego domu miał sens. Bez mamy to już jest zupełnie inna sprawa. Pewnie, że kocha się rodzeństwo, ale kiedy oni mają już swoje rodziny, a mamy już nie ma (i taty), to ten dom kryje już tylko wspomnienia. Myślę, że dla księdza śmierć matki jest dużo bardziej dotkliwa, niż dla innych synów i córek, którzy mają rodziny. Chociaż z drugiej strony to właśnie my mamy być zwiastunami tej prawdziwej, dobrej strony siostry Śmierci, jak ją nazywał św. Franciszek. Ot, paradoksy kapłańskiego życia. Szybko docieramy do albergue, które rzeczywiście leży tuż za majestatycznym mostem. Choć jest tylko 12 łóżek, to znajdujemy wolne miejsca, a nawet zajmujemy jedno dla Żelaznej Marty, która po raz kolejny, choć zostawiła nas z tyłu na trasie wytrzymując ostre tempo narzucone przez jednego Hiszpana, który jak się okazało od najmłodszych lat był szkolony na matadora, dotarła na miejsce, razem z matadorem, niemal godzinę po nas ;-)

Celebruję Eucharystię na świeżym powietrzu w intencji mamy Olka, a potem ruszam w miasto. Muszę znaleźć kafejkę internetową, ponieważ dzisiaj najwyższy czas przesłać do redakcji materiały do kolejnego numeru „Opiekuna“. Tak więc w 21. dniu pielgrzymowania przesyłam relację z… drugiego dnia ;-) Zostawiam Was trochę z tyłu, ale nadzieja jest taka, że kiedy w lipcu 2011 r.
ta relacja się zakończy, ktoś z Was nie wytrzyma, weźmie kij do ręki i plecak na plecy i wyruszy na szlak! Po wysłaniu materiałów mam jeszcze okazję zobaczyć piękną procesję maryjną... na rzece. Już wcześniej widziałem grupy ludzi gromadzące się wzdłuż rzeki i teraz zrozumiałem: przyszli popatrzeć jak figura Matki Bożej na statku w towarzystwie mniejszych łódek i motorówek przemierza odcinek rzeki, pod mostem w kierunku ujścia do morza, by później zawrócić i cała kawalkada udaje się zapewne do jakiegoś kościółka. Ja tymczasem wraz z Martyną spożywamy na ławce kolację składającą się z bagietki, oliwek i sera zakupionych w supermarkecie. Wczoraj zaszaleliśmy z kolacją w restauracji, dzisiaj trzeba się zadowolić kanapką ;-) Ale oliwki są rewelacyjne! Gdy wracamy do albergue trafiamy na Włochów objadających się, no powiedzcie czym? Oczywiście, pasta sciutta al sugo di pomodoro, czyli klasyczne kluski z sosem pomidorowym. Jacy oni byli szczęśliwi nad tym makaronem. Na szczęście nie byłem głodny, więc nawet nie zazdrościłem. Chociaż... gdyby zaproponowali małą porcyjkę to może bym nie odmówił. W albergue nie pierwszy już raz widzę parę prawie nowych butów do trekkingu, których ktoś nie chciał dalej dźwigać, więc zostawił je z kartką: „Weź je, jeśli potrzebujesz“. Nie mój rozmiar, a poza tym moje lekkie buty biegowe spisują się znakomicie. Na pewno wytrzymają te 192 kilometry, które pozostały do końca.

Pielgrzym

 

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!