TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 29 Marca 2024, 00:44
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Camino de Santiago - Dzień IX

Camino de Santiago - Dzień IX

El Pontaron - Noja


Dzisiaj ponownie czuję się jak dziewięć dni temu, kiedy z Irun wyruszałem na mój pielgrzymi szlak. Sam. Definitywnie rozstałem się z moją małą, pięcioosobową owczarnią i kilkanaście minut przed szóstą opuściłem schronisko w El Pontaron. Plany na dzisiaj ambitne: chcę przeskoczyć jeden nocleg, ten w Laredo, i dotrzeć bezpośrednio do Noja. Oznacza to, że mam przed sobą około 48 kilometrów. Jest jeszcze opcja, aby trzymać się cały czas brzegu morza i iść przez Santonie, ale tam trzeba podpłynąć spory kawałek łódką, a ja jestem w strasznie wojowniczym nastroju i chcę iść wyłącznie pieszo, żadnych kompromisów.
Rzeczywiście początkowy etap trasy idzie mi się bardzo dobrze, choć trochę tęskno za pozostawionymi w schronisku towarzyszkami ostatnich sześciu dni. Właśnie w tym tęsknym zamyśleniu tracę z oczu żółte strzałki oznaczające szlak pielgrzymi i po kilka kilometrach szosy docieram do jakichś zabudowań. Ponieważ jestem bez śniadania, chętnie wstępuję do baru i zamawiam cafe americano i rogalika. Jeden z klientów baru uśmiecha się do mnie i zaczyna mówić po hiszpańsku. Ja odpowiadam mieszanką hiszpańskiego i włoskiego, ale przełożony na nasze, dialog wyglądał mniej więcej tak:
- Pielgrzym, tak?
- Zgadza się.
- Ale tą drogą to strasznie daleko do Laredo… Bo idzie do Laredo, tak?
- Do Laredo, a potem dalej do Noja…
- Do Laredo tędy będzie z 40 km.
- Czterdzieści? Nie, to niemożliwe, powinno być około 24 – odpowiadam zmieszany.
- O człowieku, to nie ta droga. Ale nie martw się, wypijemy kawę, to cię podrzucę samochodem.
Mam strasznie mieszane uczucia. Przecież mam iść pieszo, no ale skoro miejscowy facet mówi, że idę złą drogą… Pakujemy mój plecak do bagażnika i ruszamy. Z przerażeniem stwierdzam, że facet wraca do El Pontaron! Mijamy schronisko, które zostawiłem niemal dwie godziny temu, a ja chowam się prawie pod fotel, bo widzę wszystkich pielgrzymów siedzących na zewnątrz przy śniadaniowym stole. Co za obciach! Pomyślą sobie, że oszukuję i podjeżdżam autem… Pan jedzie jeszcze kilka kilometrów, zatrzymuje się na jakimś skrzyżowaniu i dumnie pokazuje mi drogowskaz „Laredo – 25 km“.
- Proszę pana, ale ja nie chcę iść asfaltem, tylko szlakiem, rozumie pan? El camino…
- No to ja nie wiem, gdzie ten szlak… Jak chcesz mogę cię odwieźć z powrotem pod bar.
- Bardzo proszę, per favor..
Wracamy pod bar. Wysiadam i pytam kolejnego przechodnia o szlak, który powinien prowadzić dalej przez miejscowość o wdzięcznej nazwie La Madalena i okazuje się, że to zaledwie 200 metrów od baru. Co za ulga! Dzięki Bogu!
Wyruszam na szlak jeszcze szybszym krokiem, ale później zwalniam, ponieważ trasa jest bardzo malownicza, co prawda oddaliłem się od morza, ale idę przez górki i lasy i jest doprawdy pięknie. Do Laredo docieram jeszcze przed południem. I tutaj właśnie podejmuję decyzję, którą później będę przeklinał: zamiast wybrać krótszą trasę wzdłuż morza (z odcinkiem do pokonania łódką) wybieram opcję lądową. Taki bohater ze mnie, żadnych łódek! Początki złego są jak zawsze miłe. Między innymi po raz pierwszy sprawuję Eucharystię przy jednym z napotkanych na trasie kamiennych kościółków. Kiedy rozpoczynałem Camino, myślałem, że każdego dnia będę się zatrzymywał w takich kościółkach na Mszę Świętą, ale niestety niemal wszystkie świątynie na szlaku są pozamykane. Ta dzisiejsza również była zamknięta, ale miała mały zadaszony, kamienny ołtarz na zewnątrz. Jaka szkoda, że nie mam dzisiaj żadnych „parafian“… Po pięknej Eucharystii, jest już coraz gorzej. Przede wszystkim straszny upał, chyba po raz pierwszy daje mi się tak bardzo we znaki. A poza tym wybierając najstarszy szlak spodziewałem się jakichś ciekawych wrażeń artystycznych, w przewodnikach czytałem o pięknych kościołach wzdłuż trasy, a tymczasem widzę tylko pola i asfaltowe drogi. Przyznam się Wam, że zaczynam tęsknić za Krajem Basków. Kiedy po kilku godzinach, niemiłosiernie umęczony docieram ponownie do brzegu morza, okazuje się, że najgorsze jeszcze przede mną: mam do przejścia dwie kilkukilometrowe plaże, przedzielone bardzo stromym wzgórzem, na które muszę się wspiąć, by później ponownie ostrym zejściem osiągnąć drugą plażę, na końcu której znajduje się przeklęta Noja. Chyba nie ma nic gorszego niż marsz przez plażę, pełną opalających się uśmiechniętych ludzi, podczas gdy ty masz 10 kilogramów na plecach i czterdzieści kilometrów w nogach, a słońce nie grzeje. Ono wypala! Kiedy wreszcie ostatkiem sił docieram do miasteczka w Informacji Turystycznej mówią mi, że w Noja nie ma albergue dla pielgrzymów… Kolejne albergue jest w Guemes, do którego jest jeszcze około 13 kilometrów. Albergue w Guemes jest bodaj najsłynniejszym na całej trasie Del Norte. Gdybym nie upierał się jak jakiś stachanowiec, żeby nie przeprawić się łódką przez zatokę, mógłbym w nim dzisiaj spać. A teraz, z powodu mojej krnąbrności będę je musiał ominąć, bo przecież nie zatrzymam się jutro na nocleg po zaledwie 13 kilometrach, a w dodatku tutaj w Noja muszę się wrócić około pół godziny do jakiegoś taniego hotelu przy plaży.
Hotel nazywa się Adventura, co znaczy „przygoda“. Ładna mi przygoda! Gdy docieram do hotelu jest prawie 19.00. Jeszcze nigdy nie dotarłem tak późno na nocleg. W tym całym, niesamowicie ciężkim dniu, jest jedna nutka pozytywna: po przejściu niemal 50 kilometrów za 15 euro mam cały pokój tylko i wyłącznie dla siebie! Z prysznicem! I gorącą wodą! Kiedy już wreszcie wylazłem spod tego prysznica (po jakiejś godzinie?) i opadłem na prawdziwe łóżko, po ostatnim znaku krzyża zanim zamknę oczy dostrzegam jeszcze zapis w moim przewodniku: Noja. Do San Miguel de Merulo – 6km. Do Santiago de Compostella 560 km.

Pielgrzym

Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!