TELEFON DO REDAKCJI: 62 766 07 07
Augustyna, Ingi, Jaromira 28 Marca 2024, 14:27
Dziś 19°C
Jutro 13°C
Szukaj w serwisie

Bitwa o słowa

Bitwa o słowa

slowa

Od dłuższego czasu noszę się z zamiarem poruszenia na łamach „Opiekuna” problematyki języka, jaki dominuje w naszych mass mediach i w konsekwencji przenika do codziennego użytku. Ponieważ nawet najwyższe władze i to w osobie swojego ponoć najlepszego ministra, mają zamiar zająć się swoiście interpretowaną „mową nienawiści”, więc i ja nie zamierzam dłużej odkładać tego tematu, choć myślę, że z rzeczonym ministrem zupełnie różnimy się diagnozą. Mnie chodzi przede wszystkim o nieustanne dezawuowanie pewnych pojęć i promowanie innych, zarówno na naszym krajowym podwórku, jaki i w szerszym zakresie w ramach tzw. politycznej poprawności.

Oczywiście nie jestem językoznawcą i bynajmniej nie mam zamiaru prowadzić tutaj naukowych dysput, ale kiedy w debacie publicznej patriotyzm nazywa się zaściankowością, nacjonalizmem albo ksenofobią, że nie wspomnę o faszyzmie; radykalizm w wierze określa się jako fanatyzm albo talebanizm, bądź idąc w nieco innym kierunku, jako ciemnogród; w pogardzie i znieważaniu wszystkiego co katolickie (uwaga, chodzi o katolickie, bo inne religie są... fajne) widzi się ożywczy prąd, ekspresję artystyczną, a już na pewno wolność słowa, to przyznam się szczerze, że tracę chęć przysłuchiwania się tej debacie, ponieważ kosztuje mnie zbyt wiele nerwów. 

Język masowego rażenia

Rzeczywiście, praktycznie zrezygnowałem z oglądania w telewizji programów informacyjnych i publicystyki społeczno-politycznej. Dzięki temu oszczędzam nieco moje nerwy, ale tylko nieco, ponieważ coraz częściej echa tej specyficznej tendencji odzywają się w moich znajomych i przyjaciołach, którzy ze środków „masowego rażenia” nie rezygnują i powoli przesiąkają ich szczególnie rozumianą terminologią.

Pamiętam, jak kilkanaście lat temu, kiedy kolega ksiądz powiedział mi, że lektury pewnych książek Soerena Kierkegaarda nie polecałby, a nawet by odradzał, osobom borykającym się z depresją czy innymi problemami psychologicznymi, ja szczerze oburzałem się na takie postawienie sprawy. Przecież jakaś jedna książka nie może wpłynąć na całe życie człowieka mającego dostęp do wielu innych treści i przede wszystkim dysponującego własnym aparatem interpretacji i doświadczenia – myślałem wówczas. Dzisiaj myślę, że kolega miał rację, nawet jedna książka może spowodować, że człowiek wyłączy swój własny aparat doświadczenia i interpretacji, a co dopiero nieustanny strumień lejący się z wielu bardzo dzisiaj homogenicznych mediów. Dlatego już mnie nawet nie dziwi, choć ciągle bardzo boli, kiedy słyszę mężczyznę w sile wieku komentującego widok przechodzącego obok księdza w sutannie i komży, niosącego na piersiach bursę z Jezusem Eucharystycznym: „Dlaczego ten talib zawłaszcza przestrzeń publiczną?” Wiem, że sam tego nie wymyślił. Jednakże to, że rezygnuję z oglądania publicystyki bynajmniej nie oznacza mojej zgody na dezawuowanie pojęć i przesuwanie ich znaczeń w kierunku, który wydaje się być częścią przemyślanej strategii. Wręcz przeciwnie, powinniśmy starać się przywracać właściwe znaczenie pojęciom i nie wstydzić się ich tylko dlatego, że ktoś z premedytacją próbuje konstruować wokół nich negatywne skojarzenia. 

Cygańskie czy chrześcijańskie

Zawsze interesowało mnie, jak ludzie czy pewne grupy nadają konkretnym pojęciom znaczenie specyficzne, odbiegające od ogólnie przyjętego. Pamiętam sympatycznego Vincenzo, mojego parafianina z Italii, który za każdym razem, kiedy ogłaszałem zapisy na jakąś pielgrzymkę, przychodził do mnie i mówił, że on jest zainteresowany, tylko muszę mu powiedzieć, czy będziemy pielgrzymować jak cyganie czy jak chrześcijanie. Kiedy pytałem go, co rozumie pod tymi pojęciami mówił tak: „Don Andrea, nie udawaj, że nie wiesz: jak będzie porządny hotel, trzy posiłki dziennie, dobre jedzenie, wina, ile się zechce i nie za dużo chodzenia na piechotę, to będzie po chrześcijańsku. A jak jakieś łażenie nie wiadomo ile, suchy prowiant i spanie w salach po pięć osób, to wiadomo, po cygańsku i wtedy ja nie jadę, bo w końcu jesteśmy chrześcijanie, tak czy nie?” Zostawmy teraz na boku pytanie, ile miało wspólnego „chrześcijańskie” pielgrzymowanie Vincenzo z prawdziwym sensem pielgrzymowania (obawiam się, że wielu Czytelników chętnie podzieliłoby pogląd mojego włoskiego przyjaciela ;-), ale była to jakaś swoista i na pewno spontaniczna interpretacja. Raczej nikt mu jej podstępnie nie podrzucił. 

Jednakże, kiedy w ubiegłym roku para włoskich naukowców postawiła tezę, że właściwie można prawnie dopuścić coś, co oni nazwali aborcją pourodzeniową, czyli mówiąc dosadnie możliwość zabicia dzieci już po urodzeniu, to tutaj trzeba się zatrzymać. Jakkolwiek być może chodziło im o pewną prowokację, bo przecież rzeczywiście nie ma praktycznie żadnej różnicy między dzieckiem tuż przed urodzeniem, które w niektórych państwach można zabić w majestacie prawa, a tym tuż po urodzeniu, ale tutaj chodzi mi przede wszystkim o sam termin aborcja. Proszę zauważyć, że gdyby się mówiło o możliwości zabijania dzieci po urodzeniu, pewnie byłaby jakaś mocna reakcja, ale mowa o aborcji pourodzeniowej brzmi dla wielu uszu zdecydowanie łagodniej. No bo przecież wszyscy słyszeli, że prawo do aborcji to jest wielka zdobycz demokracji i wyzwolonych spod jarzma patriarchatu kobiet...

I tak jak słowo ,,aborcja”, choć kryjące w sobie tragiczną treść, w wielu środowiskach wywołuje wzruszenie ramion, ot, coś normalnego, a wręcz pozytywnego, zwykłe prawo kobiety, o czym tu mówić, tak niektóre sformułowania pozytywne, jak choćby patriota, czy katolik, nieustannie „serwowane w sosie” ksenofobii i faszyzmu ten pierwszy, fanatyzmu i zacofania ten drugi, oraz częściej nabierać będą skojarzeń negatywnych. Aż, w którymś momencie, już nie trzeba będzie żadnego „sosu”: wszyscy wiedzieć będą, że to coś złego, choć być może nie bardzo będą się orientować dlaczego... A że taka jest właśnie strategia określonych grup światopoglądowych świadczy choćby kampania reklamowa, jaka pojawiła się na wielkich billboardach w niektórych metropoliach z napisem: „Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę”.

Życzymy niefajnych świąt

Oczywiście nie może być zgody na takie strategie i powinniśmy bronić naszej terminologii i jej bogactwa. W kolejnych tekstach zajmiemy się bardziej szczegółowo konkretnymi przykładami, a dzisiaj chciałbym jeszcze tylko przywołać termin, który robi szaloną karierę, choć jak przypomniał w jednym z felietonów Rafał Ziemkiewicz, przywędrował on z przedwojennej gwary przestępczej. Chodzi oczywiście o „fajność”. Dzisiaj wszystko musi być fajne. Pan premier chce być premierem fajnej Polski. Pewien znany dziennikarz zakłada z wielkim hukiem nowy portal internetowy i ogłasza, że ma to być miejsce spotkania fajnych ludzi. W ogóle ludzie chcą żyć w fajnej Polsce, mieć fajne samochody, fajnych partnerów i fajną pracę. Co to „fajne” dokładnie znaczy trudno powiedzieć, ale na pewno „fajne” nie jest ani katolickie, ani patriotyczne, ani tradycyjne. Słowem albo coś jest fajne, albo posłużmy się tutaj bardzo wstydliwym dzisiaj sformułowaniem, bogoojczyźniane. A jak coś jest bogoojczyźniane, to na pewno nie jest fajne.

W związku z powyższym chciałbym wszystkim Czytelnikom „Opiekuna” życzyć zdecydowanie niefajnych świąt: niech tam będzie przede wszystkim dużo Pana Jezusa, bo wbrew fajnej propagandzie, to On jest tu najważniejszy. Dla nas to jest zdecydowanie Boże Narodzenie, a nie jakieś tam święta. Zamiast fundnąć sobie jakiś fajny wyjazd do ciepłych krajów, gdzie nie będzie tego strasznego bożonarodzeniowego tradycjonalizmu, spotkajcie się ze swoją rodziną, im więcej łamania się tym całym opłatkiem (co za stres!), tym lepiej! Życzę, byście zamiast oglądać jakieś fajne filmy w telewizji w wigilijny wieczór pośpiewali przepiękne, pełne treści, tradycyjne, czyli niefajne, kolędy. A gdy już północ będzie bliska, prastarym ojców obyczajem – fe, jakie to niefajne – udajcie się na Pasterkę.

ks. Andrzej Antoni Klimek


Galeria zdjęć

Dodaj komentarz

Pozostało znaków: 1000

Komentarze

Nikt nie dodał jeszcze komentarza.
Bądź pierwszy!